wtorek, 18 grudnia 2012

Postępy

Powiem Wam tak. Pieprzyć słówka, obietnice, przyrzeczenia, deklaracje, plany, zaręczyny, prezenty i inne pierdoły. Nigdy nie byłam fanką takich rzeczy i to mi się podoba w B., że też trzyma się od nich z daleka. Nie mówimy sobie codziennie, że się kochamy, albo że się pobierzemy, tylko po prostu ze sobą jesteśmy mimo czasami niesprzyjających warunków. Wydaje mi się to bardziej konkretne i prawdziwe. Choć oczywiście mogę się mylić.
W każdym razie właśnie przez brak tych wszystkich słówek i zobowiązań teraz, po czterech i pół latach związku czuję że wchodzimy na nowy etap. Dopiero teraz.  Normalnie etapem jest np. wspólne zamieszkanie, poznawanie rodziców - w takich normalnych warunkach to duży krok. U nas mieszkanie było od razu, bo przecież ja musiałam coś wynajmować będąc za granicą, pracując. A on do mnie dołączył. Nie wymagało to żadnych deklaracji. 
Ten etap, który dopadł także nas teraz, dotyczy oczywiście wszystkich par pochodzących z  różnych krajów, gdzie jeden z partnerów musi się starać o wizę. Z tym że u nas minęło - bagatela - tyle czasu bo wcześniej o wizie nie było mowy...
  
Od momentu ukończenia studiów B. miał problem z nieuregulowaną służbą wojskową, jako jej zdecydowany przeciwnik. Toteż nie opuszczał granic kraju. Kiedy go poznałam szybko się o tym dowiedziałam. Wszystko było między nami jasne, pod kontrolą - wiedzieliśmy jak daleko możemy zajść w naszym związku: mieszkamy razem w T. ale mieszkanie jest wynajęte na moje nazwisko (mimo że płacimy pół na pół), nie mamy żadnych zobowiązań papierkowych, on nie ma nawet konta w banku na swoje nazwisko, a jak są święta, to jadę sobie do Polski i bujam się gdzie mi się zachce - wiedząc, że on na pewno nie pojedzie ze mną, bo nie może. Trzeba przyznać że odpowiadała mi taka wolność.
Lubiliśmy sobie marzyć o tym, że gdzieś razem jedziemy, i wiedzieliśmy, że jeszcze długo to nie nastąpi, bo on panicznie bał się, że w T. ktoś go "złapie" i jak niesfornego ucznia, za kołnierz zaprowadzi od razu na służbę. Przy czym służba w T. do lekkich i przyjemnych ani do krótkich nie należy. 

Aż tu nagle weszły w zeszłym roku tymczasowe przepisy, taka "amnestia". Płacisz - i wojsko masz załatwione. B. zapłacił z ogniami w oczach, choć nie była to mała suma (wprost przeciwnie, szalona ilość pieniędzy). Dostał urzędowy papier. Potem przyszła pora na wyrobienie paszportu.

A teraz ma w nim wbitą wizę do Europy. Kupiony bilet. I jedzie ze mną na święta do Polski. I na Sylwestra. Kolejny wyjazd będzie biznesowy, na targi. I tak dalej. Wolność nadeszła. Pora na normalne życie. Pamiętam jak po jakichś 2-3 latach miałam wątpliwości, jak to wszystko się potoczy. Chciałam bardzo, żeby mógł pojechać do Polski, żeby zobaczyć go w mojej "scenerii". W naszym związku to ja jestem tym przybyszem z zagranicy, on jest u siebie, i czasami mnie to wkurzało. Wiedziałam, że jego wyjazd do Polski wiele wyjaśni. Potwierdzi (lub zaprzeczy) że powinniśmy być razem. Potem jakoś o tym zapomniałam - przyzwyczajenie.

A potem wszystko potoczyło się szybko. Od paru dni, odkąd  wrócił do nas z Ambasady paszport, jestesmy w euforii. Zbiegło się to z pierwszymi w naszej związkowej karierze wakacjami "we dwoje", co też nas uskrzydliło. Okazuje się, że po kilku latach nieprzerwanego mieszkania razem i co więcej, pracowania razem, wyjazd we dwoje może być jak zastrzyk świeżego powietrza. Miałam wrażenie, że naprzemiennie to on, to ja, mieliśmy na tym wyjeździe ochotę wywracać się na lewą stronę ze szczęścia albo tarzać po podłodze jak zadowolone koty. 
Dotychczas wydawało mi się, że pary na takich wakacjach się ze sobą nudzą, albo kłócą (z obserwacji moich klientów - turystów). Że musi to być po prostu coś, to trzeba przejść. "Wspólne wakacje". Co za nuda. Nigdy wcześniej nigdzie z żadnym facetem nie byłam, już nie mówiąc o tym, że przecież to B. jest moim pierwszym PRAWDZIWYM facetem. Trudno się dziwić, że mam skrzywioną opinię.

A było, cóż, jednym słowem, genialnie.

Teraz pora na dalsze przełomy. Po otrzymaniu wizy B. poszedł za ciosem i - choć wydawało mi się, że będzie się wykręcał - od razu zdecydował się na wyjazd ze mną na Gwiazdkę. Śmiejemy się, że to pewnie dlatego, że jak się utarło myśleć, chce "uciec za granicę" i nigdy już do T. nie wrócić.
Lecimy osobnymi samolotami, bo na mój lot już nie było miejsca, co dodaje tylko temu wydarzeniu jeszcze bardziej pokręconych kształtów. Aż nie chce mi się wierzyć, że w piątek wieczorem spotkamy się oboje w Berlinie i razem pojedziemy do mojego miasta. Że pozna wszystkie moje ciotki, babcię, znajomych - część z nich poznał już kiedy byli w T. na wakacjach, ale teraz to dopiero będzie jatka. Że będę oprowadzała mojego "zagranicznego chłopaka" po mieście - łomatko, myslałam, że nigdy mi się to nie zdarzy. Że będziemy mu robić zdjęcia przy zabytkach i tłumaczyć polskie powiedzonka - łolaboga. Żadne inne słowo nie nadaje się bardziej do opisania tej całej afery niż: masakra. I to do potęgi.

Teraz oficjalnie będzie już moim facetem. Nie ma ucieczki. Złożyliśmy dokumenty na wizę jako para. Przylecimy jako para. Pozna moją rodzinę jako mój partner. Druga połówka, o której wszyscy "tyle słyszeli". O Boże. Jestem przerażona. Moje całe singielstwo kurczy się w zastraszającym tempie.
I to wszystko na Święta i Nowy Rok, kiedy wszyscy mają tendencję do wyolbrzymiania zdarzeń. Ja również. Pewnie dlatego tak panikuję.

Powinnam się pakować, bo jutro lecę na dwa dni do Miasta (taki był mój plan zanim się okazało że on leci też; nie zamierzam z tego rezygnować). W piątek z Miasta lecę do Berlina, gdzie będzie na mnie już czekał B. (jego bezpośredni samolot ląduje przed moim). Do tego to przecież będzie TEN 21 grudnia, wiecie, koniec świata.

Jak Wam napiszę, że jestem podekscytowana, to będzie to tylko słowo. Stay tuned.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Wielki powrót

Jak zwykle na przełomie starego i nowego roku kalendarzowego zabrałam się za porzątki. Jak zwykle obiecuję sobie że one będą takie "naprawdę" - bo zawsze obiecuję i nigdy nic nie robię. Tym razem znów myślę, że uporządkuję cały ten mój życiowy śmietnik i jak dotąd idzie mi nieźle - odhaczam punkt po punkcie z mojej listy do zrobienia i mam szczerą nadzieję że moja dusza będzie po tym lekka jak piórko, bla bla.

No i jak to zwykle bywa gdzieś utknęłam po drodze. Przyssałam się mianowicie do archiwum starego bloga. Do make-up z okresu dobrego i złego, i wzruszałam się i śmiałam się naprzemiennie. I przypomniałam sobie, że kiedyś to zdarzało mi się nawet całkiem nieźle pisać. Ale to pewnie dlatego że wtedy nie siedziałam tyle w necie. A nawet jak siedziałam to czytałam inne blogi a nie fejsa, gdzie szczytem rozrywki jest wrzucanie jakichś debilnych przerobionych zdjęć i dodanie "lubię to". Co za żałość.

I oto moja refleksja: muszę pisać bloga. Jako pamiętnik, dokładnie tak właśnie. Jeśli nikt nie będzie czytał - trudno, jakoś to przeżyję. Sama sobie zapracowałam na ten brak czytelników. Nieregularność wpisów potrafi wykurzyć nawet najbardziej zdeterminowanych. Ale najważniejsze, że te notki będą dla mnie znaczyć dużo. Tak ja znaczy ta cała przeszłość zapisana w 'plikach archiwum programu Opera' do tego czasu. Jak bym miała przerwać ten uroczy ciąg?
Skoro nie piszę na papierze, nad czym boleję, to chociaż popiszę tutaj.

Rzekłam i będę realizować.

A jeśli ktoś tu zagląda proszę o wpisy do jakichś fajnych na poziomie blogów tak do poczytania i inspiracji.
Dziękuję za uwagę.

sobota, 10 listopada 2012

NIEDZIELA CD.

Tamtej niedzieli poszłam na klify, wyszło piękne słońce. Zobaczyłam tak piękne miejsca, że aż poskakiwałam z zachwytu. To co, że zepsuł mi się obiektyw. Pstrykałam foty komórką, okazało się, że nie jest taka zła jak myślałam.
Takiej dzikiej siły przyrody: ocean, skały, wiatr, fale - tego mi brakowało. Na dodatek spacerowałam dość długo, mijały mnie samochody, a ja szłam sobie powoli dziarsko brzegiem szosy. To było mi naprawdę potrzebne.

Próbowałam na siłę zmobilizować się do przemyśleń i podsumowań i chyba trochę się udało. Wcześniej moja głowa była jak kosz na śmieci. Wszystko w niej wirowało. Nie wiedziałam już co robić. Czy skracać urlop czy nie. I co potem. Co z B. Co z moją pracą.

Po powrocie z wielką radochą otworzyłam wino, włączyłam telewizor, obejrzałam zdjęcia, i poczułam, że przynajmniej na jedno pytanie odpowiedź już znam - wracam do Polski w czwartek. Nagle stało się to bardzo jasne i oczywiste, mimo kosztów za przebukowanie lotu. Stwierdziłam, że po prostu muszę iść za szeroko pojętym "przeczuciem" cokolwiek ono oznacza. I od razu po podjęciu tej decyzji poczułam że jest mi o wiele lepiej. Lżej.

Potem była Lizbona. Uroczy hotelik a miasto? O Boże ;) Kompletnie nie w moim stylu. Ja jednak jestem bardziej zachowawcza, nie lubię tych odrapanych kamienić, żebraków na ulicach, świrów z dreadami. Nie czułam się na początku dobrze, i tym bardziej cieszyłam, że będę tylko 2 dni. Potem pomału się przyzwyczaiłam, ale i tak jest to największe rozczarowanie mojego wyjazdu. Miasto "chropowate", chyba niełatwo je lubić. Ale dobrze, że tam pojechałam. W tym kontekście wizyta w nowoczesnej dzielnicy następnego dnia była jak powiew świeżego powietrza. Czułam się tam o wiele lepiej, wśród tego szkła, stali i wypielęgnowanych terenów zieleni.

Jestem standardową cholerną estetką, i lubię jak jest ŁADNIE.  Nic nie poradzę na to.

Potem przelotowy dzień w Barcelonie, i powrót do domu. I jak już wracałam czułam, jakby dopiero teraz zaczęło się wszystko dokonywać. Wcześniej latając z plecakiem i aparatem nie miałam czasu pomyśleć. Dopiero pod koniec mózg jak gdyby zaczął wszystko trawić na spokojnie.

Wróciłam co prawda przeziębiona, ale z jakąś dawką energii. Dwa następne dni przesiedziałam odpisując na maile i mówiąc krótko intensywnie pracując. To dopiero początek. Być może krótkotrwała faza manii (jak zwykle), ale może nie. Mam nadzieje, że jednak nie właśnie.

Niedługo urodziny.
Po nich od razu wracam do T.
I będzie się działo. Czuje że wszystko się dzieje, jak ma się dziać. Wcześniej czy później zrozumiem dlaczego.

Na razie jak to mówił Hanibal Smith w Drużynie A: I like when the plan comes together.


niedziela, 4 listopada 2012

SZCZĘŚCIE TO STAN UMYSŁU

Gdzieś w Barcelonie zdaje się natknęłam się na napis w sklepie, na wystawie, pomiędzy ciuchami (co samo w sobie było bezsensowne, no ale) "Happines is not a destination, it the way of life". Tak mnie to uderzyło, że aż zrobiłam zdjęcie. Jest to coś, co czego dążę, i czego nie mogę osiągnąć.

NIE JESTEM SZCZĘŚLIWA.

Z zewnątrz patrząc wszystko jest super, i to mnie dodatkowo dobija. Że zachowuję się jak tzw. niewdzięcznica, bo mam świetnego faceta, kochaną rodzinę, paru dobrych przyjaciół, ba, mam własny biznes, spełniam się zawodowo i żeby nie było - wydałam książkę!!! A do tego wszystkiego nie należę do brzydul, niczego mi nie brakuje (no może poza dobrym wzrokiem, ale niech będzie), i jestem teraz w podróży po Europie.

Tak naprawdę nic z tego co powyżej napisałam mnie nie cieszy. Wciąż znajduję jakiś problem. W facecie szukam niedoskonałości, przyjaciele to nie tak, bo przecież przez większość roku mam ich daleko. Książka fajnie, ale nie jestem z niej zadowolona. Podróż super, ale nie jest tak jak miało być (jakkolwiek miało być). I tak dalej. We wszystkim jest jakiś minus który psuje mi całą radochę.

Nie wiem, wcześniej tak nie miałam, albo nie AŻ TAK.

Jestem na tym wyjeździe właśnie po to, żeby się postarać ogarnąć ze sobą, bo inaczej wszystko (naprawdę wszystko) jestem gotowa zniszczyć. A nie chcę tego.

Co więcej wydaje mi się że to nie jest coś, co nadaje się do psychologa albo farmakologicznego leczenia. Mam wrażenie, że muszę uporać się z tym sama.

Gdziekolwiek bym nie pojechała, cokolwiek bym nie robiła - nic nie rozwiązuje sprawy, nic nie pomaga. Najwyraźniej zarówno rozwiązanie jak i jego brak są we mnie. Wciąż obiecuję sobie: niech no skończy się sezon, zacznę żyć. Skończył się sezon, więc było: niech no pojadę na urlop. Pojechałam - i nadal nic. Teraz znów mówię sobie momentami: Niech no ten cholerny urlop się skończy - wreszcie się ogarnę.
I tak to sobie upływa.

Dlaczego tak jest?!

Kiedy to zrozumiem, będzie dobrze. Na razie wiem tylko że coś się dzieje, i nie wiem DLACZEGO.


PS. Ale za to poranna ulewa się skończyła, idę na spacer na klify, jak tylko wysuszę włosy ;)

Na końcu świata

Siedzę sobie na łóżku w moim wypasionym hotelu w Portugalii. Jestem po połowie butelki pysznego lokalnego winka. Niedaleko mam ocean a pod oknem marinę. Wszystko wygląda tak zajebiście. Lepiej nie mogłam sobie wymarzyć. Moja wyczekana, wyśniona podróż, moje wakacje. Jestem w podróży już tydzień (jutro mija). Jestem sama, nikt mi nie przeszkadza. Czeka mnie jeszcze tydzień. Na razie zwiedziłam trzy piękne miasta Hiszpanii. Od wczoraj wieczorem jestem w Portugalii. A ja wciaż szukam dziury w całym. Wciąz nie dokonała się we mnie wakacyjna przemiana.

Wciąz nie poukładałam się w sobie, nie pomyślałam co i jak, nie przystopowałam. Gonię i gonię. Jak nie w pracy, to na wakacjach - za zabytkami. Jak nie za zabytkami, to godzinami siedzę na bookingu szukając "perfekcyjnego hotelu" na nocleg w kolejnym mieście. Wszystko ma być super. Moją ambicją jest znaleźć najlepszy możliwy hotel w najlepszej cenie i lokalizacji.

Kiedy się taka stałam? Taka perfekcyjna. Na dodatek wciąż nieszczęśliwa. Wciąż niezadowolona. Bo przecież każdy znaleziony idealny hotel okazuje się być nieidealny. Jak teraz; kiedy okazuje się że dopłaciłam za basen i balkon ben sensu, bo za oknem deszcz. Deszcz, rozumiecie?!  Co za cholerna ironia.

Wciąż za czymś goniąca. Teraz też coś organizuję. Mój brat zasugerował (i przyjaciółka też) że byłoby fajnie jakbym wróciła wcześniej, na weekend, a ja - tez łupia - od początku wiedziałam że popełnilam błąd rezerwując bilet z BCN na dokładnie dwa tygodnie po wylocie. Właśnie spędziłam 2 godziny szukając innego wyjścia na wcześniejszy powrót. Ja po prostu wiem, że dwa tygodnie to za długo. A może sobie wmawiam.

Już nie wiem czego chcę i co jest dla mnie dobre. Nie potrafię popłynąć z prądem. Dlaczego?



piątek, 12 października 2012

A wtem!

Za chwilę koniec sezonu. Aż się wierzyć nie chce. Jak to mówią, nareszcie wolna. Minęło, skończyło się. Pora na odpoczynek, na dochodzenie do siebie, na nowe wnioski, plany, postanowienia. Zmiany, zmiany, zmiany!

Już mi się wakacje śnią, normalnie mam je przed oczami. Wyjazd dopiero za ponad 2 tygodnie, ledwo wczoraj kupiłam bilety, a wcześniej jeszcze tydzień pracy, powrót do Polski, targi, rodzinne spotkania, przepakowanie się, i wyjazd SAMOTNY na 2 tygodnie do Hiszpanii i Portugalii. Pierwszy raz w życiu jadę gdzieś sama na tak długo, ale cholernie mi tego potrzeba. Chciałabym móc zresetować swój mózg. Nic nie robić. Po prostu wyspać się, uporządkować myśli, odpocząć od ciągłego "muszę, muszę". Robić to co mam ochotę, albo po prostu, nie robić nic.

W tym świetle absurdalne wydało się, że kiedy już zdecydowałam że jadę - decyzja też nie była prosta, musiałam sama siebie przekonać że wakacje są mi potrzebne - usiadłam nad internetem i zaczęłam obmyślać plan wyprawy. Obmyślałam go na tyle pracowicie, że kompletnie umknęło mi, że miałam właśnie tego nie robić! Wyszykowałam trasę, zaczęłam się dowiadywać o zabytkach, opcjach, połączeniach, hotelach. Włożyłam w to całą swoją ambicję i profesjonalizm - w końcu pracuję w branży turystycznej!!!
A potem była środa - mój dzień wolny. Padało, grzmiało, więc przesiedziałam od rana do 18.00 w domu (potem już nie wytrzymałam i pobiegłam do pracy) - pozmywałam, poprałam, wysprzątałam, poukładałam ubrania letnie i zimowe, zastanawiając się co zabrać. A na koniec rozłożyłam się na kanapie i zaczęłam mimowolnie myśleć.

I okazało się, że ja potrzebuję właśnie tego. Spędzenia czasu sama ze sobą. Chodzenia bez pośpiechu tu i tam, bez żadnego planu, bez mapy. No tyle jedynie, co by nigdzie w akcji nie zaginąć :) Leżąc na kanapie zrozumiałam, że wszystko zrobiłam na opak.

Wróciłam więc do biura i wywaliłam połowę punktów z mojej mapy do zwiedzania. Kupiłam tylko bilet z Polski do Hiszpanii, zarezerwuję tylko pierwszy hotel w Barcelonie, resztą postanowiłam sobie nie zawracać głowy. Posiedzę i zobaczę, co przyniesie życie - tak, po prostu.

Nie chcę nawiązywać znajomości. Jestem zmęczona ludźmi - gadanie z nimi to moja praca. Chcę się wyciszyć. Nikt nie powinien mi przeszkadzać. Wobec tego zaczynam zastanawiać się czy nie przypadkiem warto zabrać laptopa - może wpadnie mi do głowy, aby coś popisać? Zamiast udawać wielką podróżniczkę z plecakiem, którą nigdy nie byłam, może powinnam zabrać moją walizkę na kółkach, ulubione miejskie ubrania, laptopa, i nie odgrywać żadnych ról? Nie wstydzić się, że będę miała bagaż główny? Nie potrafiłabym podróżować z jedną koszulką i bez ulubionych kosmetyków, tylko z bagażem podręcznym - na dwa tygodnie? - to nie w moim stylu. I już.

To jest chyba właśnie to, ta przewaga wieku. Powoli, powoli, zaczyna mi wszystko być obojętne - to co inni myślą, to, co inni powiedzą czy napiszą na mój temat. Chrzanię to - powinnam się zająć wreszcie sobą. Wciąż oczywiście wydaje mi się, że tak jest - ale to tylko pozory. Gdzieś tam w środku zawsze strasznie się przejmowałam opiniami innych na mój temat. Teraz widzę, że robi mi się to obojętne.

Najważniejsze teraz jest, żebym odpoczęła. Została sam na sam ze swoimi myślami. W krajach, których języków nie rozumiem, których kodów kulturowych nie znam (poza sjestą i flamenco; albo fado i porto). Nie będę się odpytywać z wiedzy o nich, powstrzymam się z odruchowego "pilockiego" doczytywania i dowiadywania. Będę się wciąż sztorcować, że naprawdę NIE MUSZĘ nic.

Potem wrócę do Polski, do rodziny i do jesieni. A potem do T. i do mojego B. Usiądziemy i wspólnie pomyślimy - co dalej? Może wtedy będę już wiedziała.

A może nie.

wtorek, 11 września 2012

HIGIENA

Siedzę sobie dzisiaj sama w pracy, bo zarowno B jak i H mają dzień wolny. Wreszcie, po wielu trudach i wojnach, przekonałam ich do idei dnia wolnego. Takiego, ktory następuje powtarzalnie, w regularnych cyklach, w ten sam dzień tygodnia.
W mojej branży i tym mieście łatwo zostać pracoholikiem. Szczególnie, kiedy pracuje się na swoim. Poza pracą nie robi się nic, to znaczy prawie całą dobę zajmuje albo praca, albo sen. A potem człowiek zmęczony, sfrustrowany, nabuzowany energią, szczególnie jak sezon nie idzie tak, jak miał iść. Stresy, problemy - i praca, praca, praca.
W końcu powiedziałam im, że mają brać wolne, bo wszyscy się tu pozabijamy. I taka jest prawda. Wyżywaliśmy się na sobie, zamiast wyżyć się na plaży, w morzu, wyszaleć, zobaczyć cos innego niż biuro i komputer.

Ja od początku sezonu brałam wolne, choćby sie waliło i paliło, i wszystkich nauczyłam, że w środy do 18.00 mnie nie ma (bo to taki dzień wolny, ale wieczorem i tak do pracy trzeba). Po epizodach niebezpieczno pracoholicznych w swoim życiu, kiedy lądowałam w szpitalu z odwodnienia i niejedzenia, oraz koszmarnymi migrenami nauczyłam się, że nalezy przestrzegać cholernej higieny pracy, bo inaczej koniec jest bliski.
Od zeszłego tygodnia wolne bierze też H., i widzę jaką mu to sprawia frajdę. Niby nie okazuje, ale się chłopak cieszy jak dziecko. A od dziś do wesołej ekipy dołączył także B., i właśnie pływa gdzieś na rejsie statkiem.
Jutro pora na mnie. W zeszłym tygodniu załatwiałam milion spraw, i w ogóle nie odpoczęłam. Dwa tygodnie temu byłam chora i wylądowałam w szpitalu. W tym tygodniu pora na NIE ROBIENIE NIC. Oj mój Boże, nie mogę się doczekać. Wstanę po 10, zjem sobie lekkie śniadanie, pojadę rowerem do sklepu po zakupy, wysprzątam chatę. I pewnie będzie dopiero 13.00 A potem położę się nad basenem z książką i czymś dobrym do picia, i będę tylko czytać, wchodzić do wody, i wychodzić z wody - na zmianę.
I tak w kółko, aż do 17.00, dopóki mózg mi się całkowicie nie zrestartuje. A potem włosy, makijaż, prasowanie ubrań - i do pracy.
I wreszcie zachce się żyć.


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

d.

Czasami mi się wydaje że ten blog to nie blog, taki normalny, że się pisze o tym i o wym, tylko dziennik depresji. Już nie czuję potrzeby pisania, kiedy jest mi dobrze. Tym bardziej, że te dobre stany są tak krótkie i nikłe. Tak szybko gasną. Za to kiedy gasną, nie potrafię robić nic - tylko pisać tu i taplać się w moim smutku, pesymizmie, złości. Nie mam energii, nie umiem się do niczego zmobilizować. Nie chcę być miła, sympatyczna, pomocna. Nie chcę być w ogóle. Chciałabym się zamknąć odizolować, uciec - ale nie ma jak i gdzie.

Od dwóch dni milczymy z B., milczę też z H, jego bratem. Obaj nie należą do łatwych, ja też nie, a na dodatek wszyscy razem pracujemy. Co za chora sytuacja. Kiedy się pokłóciliśmy w sobotę pojechałam do miasta - musiałam uciec bo już nie mogłam wytrzymać po tych ciężkich słowach wypowiedzianych w złości. Teraz pewnie ich żałuje, ale co z tego?

Milczymy.

Siedziałam na obfitym spóźnionym kalorycznym śniadaniu, klikałam na komórce komunikaty do znajomych, którzy łaskawie zechcieli mnie wirtualnie utulić w bólu. I nagle myśl jak błysk. Uciec, pojechać, na 2 dni. Na jedyne 2 dni. Pojechać i wrócić. W inne miejsce, do innego świata, zrobić sobie wakacje, odpoczynek, restart. Być kompletnie sama. Przenocować w hotelu, uprzednio wyżłopawszy butelkę wina. Pomyśleć, czy ciągnąć to wszystko, czy nie.
Zdecydowałam.
A potem... kombinacje praktyczne. Czy aby na pewno mogę? W końcu praca. Nie potrafię jej zostawić. W końcu to mój pot. I jeśli pojadę, stracę klientów. Myśl druga: zanim teraz wyjadę, dotrę dopiero na noc. Strata czasu. Tyle godzin w podróży. A potem znów trzeba wracać.

No i nie pojechałam. Rozsądek wygrał.

I znów muszę brać te kropelki i tabletki, żeby jakoś funkcjonować. Choć na uśmiech jakikolwiek nadal mi nie starcza sił. Na udawanie. Siedzę i pracuję, jak cyborg. Chciałabym tylko pustki w głowie, braku myśli. Ale tego nie potrafię zrobić. Nie chcę tylko milczenia w słowach, chcę pustej głowy. I tyle.


sobota, 14 lipca 2012

Rower

Macam swoje łydki sprawdzając, czy już są bardziej kształtne, zgrabne, nieco może nawet umięśnione. Tak. Są. Stan przelewającej się galarety znany mi dobrze przez ostatnich dziesięć lat, kiedy to całkowicie zaniedbałam sport i w ogóle ruch (poza pieszymi spacerkami po mieście), powoli odchodzi w niepamięć. Wciąż notuję sobie na marginesie, jak bardzo zmieniam się dzięki tak niby banalnej rzeczy, jaką jest rower. Wystarczy codzienne dojeżdżanie do pracy i z pracy, oraz ucieczka w ciągu dnia na prysznic do domu. Sporadyczne wypady do miasta czy na zakupy. Na więcej po prostu nie ma czasu. Ale to i tak - wystarczy.

Początkowo - nie jeździłam przecież wiele, wiele lat - wszystkiego się bałam. Przerzutki - obawy. Hamulce ręczne - obawy. Siodełko - niewygodne. Ruch uliczny - odskakiwałam w panice na widok jakiegokolwiek samochodu, nie mówiąc już o większym pojeździe. W ogóle to bolały mnie nogi, nie, żeby nie było to przyjemne (bolały obietnicą poprawy kondycji), ale bolały.

Po dwóch-trzech miesiącach jeżdżenia skleiłam się z rowerem jak z torebką na ramię. Najchętniej nigdzie bym się bez niego nie ruszała. Chodzenie pieszo wydaje mi się nudne, monotonne, a w tym upale po prostu wykańczające. Przypominam sobie zeszły sezon, kiedy drałowałam do pracy z ciężką torbą codziennie - docierałam spocona, rozczochrana, wygnieciona. Spacer w 40 stopniowym upale i 90% wilgotności nie sprzyja urodzie... a jeszcze jak trzeba siedzieć później 15 godzin w pracy i jakoś się prezentować.

W tym sezonie przyznam, że wyglądam o wiele lepiej. Czuję się o wiele lepiej. Jedynym minusem jest niemożliwość noszenia długich spódnic, które lubię, ale i z tym przecież można sobie poradzić, przebierając się :)

A problemy, które się nie kończą - chrzanić to. Jest rower, i reszta mija z wiatrem.

niedziela, 1 lipca 2012

TROCHĘ TAK

Znaczy, że w czerwcu dodałam tu tylko jedną notkę? Czyli wszystko jasne. Nie miałam głowy. Wkur* przekraczał dozwolone normy. Co drugi dzień migrena, jak nie codziennie. Na jednym policzku, moja cera - wydawałoby się już w tym wieku w miarę pod kontrolą - zaczęła świrować. Czerwone wykwity, które nie goją się od tygodni, szpecą, wkurzają. Próbując utrzymywać nowy porządek w swoim życiu odkrywam, że ok, udaje mi się to, ale nie panuję nad innymi rzeczami.
Zwolniłam z pracy pracownika. Zasłużył sobie, nie powiem. Nie pasował do nas, trzeba się było pożegnać. On okupił to alkoholową libacją (przecież alkoholik) a ja kilkoma dniami sensacji żołądkowych, migren, zawrotów głowy i czego to nie jeszcze. W końcu stwierdziłam, że jeszcze trochę, i po prostu oszaleję.

Ten sezon ciężki. Wszystko się waży na szali. Zastanawiam się, czy tu zostawać i żyć, czy dać sobie ze wszystkim spokój i od jesieni rozpocząć nowe życie poza tym krajem. Zaczynam obserwować w sobie ogromne pokłady agresji. Może robię się zbyt śródziemnomorska - wybucham i gasnę, wybucham i gasnę, ile tak można? Strasznie męczące.

Zaczęłam pić kropelki uspokajające, jakże rozmyślnie przywiezione w maju z Polski. Piję je dopiero od dwóch dni, ale widzę wpływ. A może chcę widzieć. Śpię w każdym razie jak dziecko i budzę się wypoczęta, a to już coś.

Zamówiłam sobie naturalne kosmetyki - minerały, albo takie "eko", i teraz nimi będę się paćkać. Chodze ubrana na biało. Mam nową białą bluzkę z ażurkowym wykończeniem. Tylko paznokcie czerwone. Jednym słowem upadłam na łeb. Cały mój niedbały styl, ten wygodny, który pielęgnowałam przez lata, kiedy miałam wszystko i wszystkich w dupie, poszedł się pieprzyć. Teraz w pracy muszę trzymać poziom, to fakt. Nie wypada łazić w szmatach. Więc powód do kolejnej paranoi - chcę zrobić coś z włosami, z okularami, z twarzą. Chcę być nowiutka i piękniutka. Ale się ku*wa nie udaje; za dużo stresów, za bardzo mam to gdzieś. Nie mając spokojnej głowy jak mogę zajmować się takimi pierdołami?

I tak jak mówię, ta chęć odwrotu. OK, praca sprawia satysfakcję, ludzie zadowoleni. Ale nie mogę w tym mieście, w tym kraju, z tymi ludźmi. Mój własny facet mnie denerwuje, jego rodzina, znajomi - wszyscy. Ale bądźmy sprawiedliwi, nie podoba mi się także nikt z Polski, ani z innych krajów, z których przedstawicielami mam tu do czynienia. A więc...? Czyżby po prostu zmęczenie materiału? Zaczęłam nienawidzić ludzi?

Chciałabym móc tak wszystko rzucić i polecieć do mamusi na dni parę. Widzę, że to się wciąż w tych zapiskach przewija. Tak naprawdę, to nie do mamusi, tylko najpierw na jakieś dzikie pustkowe. Ani w tym kraju, ani w Polsce. Gdzieś w miejscu zero, gdzie nie będzie się działo NIC.

Niestety teraz nie mogę tego zrobić. Zadzieraj gatki, i do roboty. Tylko teraz to się liczy. Jesienią jeśli zarobię odpowiednią ilość pieniędzy - pojadę gdzieś, do Portugalii, do Hiszpanii, do Włoch. Zrobię sobie alternatywne tournee,  na spokojnie, z wyłączoną komórką (czy się odważę?..). Czekanie na ten moment będzie myślą przewodnią tego sezonu.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Czas na zmiany

Wciąż pieprzę o tych zmianach w życiu jak taka pokopana. I wciąż nic się nie dzieje, ta sama beznadzieja, to samo narzekanie na te same rzeczy. Wiem że problem jest we mnie, w jakiejś tam niestabilności emocjonalnej, ale nie można całe życie tak! Z zewnątrz ładnie-pięknie, a w środku pesymizm i depresja na własne życzenie. Okay, mam stresującą pracę, ale nie można na nią wszystkiego zwalać.

Mam dość odkładania wszystkiego do jutra, do później, do weekendu, do końca sezonu - ciągłe postanowienia i nie dzieje się nic.

A więc na tą chwilę:
1. Zrobiłam fajne zakupy w sklepie online - dwie torebki, dwie bluzki, spódnica.
2. Postanowiłam dzisiaj wieczorem zrobić bardzo poważne sprzątanie w szafie i wyrzucić wszystko, czego nie nosiłam min. 1 rok. Będzie ciężko, ale będzie dobrze.
3. A potem pomaluję paznokcie i napiję się kawowego likierku. Bo nawet na to nie mam czasu i głowy, a chcę mieć.

Ciąg dalszy nastąpi. W środę choćby się waliło i paliło robię sobie dzień wolny i jadę na wycieczkę.


niedziela, 3 czerwca 2012

Czasami

... zastanawiam się czy to ma sens. Czy nie powinnam się z nim rozstać i żyć sobie sama w Polsce. Sama, nie z kimś właśnie. Jak się ktoś napatoczy, to owszem. Ale chyba mam mózg zbyt niezależny jednak. Bycie z kimś jest wygodne, i w tą wygodę weszłam i teraz nie poznaję siebie.
Życie z cholerykiem - jakkolwiek zajebisty by nie był i w spokojnych okresach jakkolwiek uroczy by nie był - łatwe nie jest. A do tego jeszcze różnice kulturowe. Boję się, że w końcu coś stanie się zbyt ważne, by odpuścić i będzie zbyt późno, by się wycofać.
A do tego jeszcze pracujemy razem.
Romantyzm = 0.

Nie wiem.

piątek, 1 czerwca 2012

Dzień dziecka

Pojechałam wczoraj do Miasta, właściwie poleciałam, na jeden dzień. Celem było przywitanie naszych kontrahentów z Polski i USA którym robimy trip po kraju. Z powodu przeładowania ruchu na lotnisku widziałam się z nimi dopiero pod wieczór i tylko godzinę, a potem gnałam na samolot powrotny.
W pozostałym czasie od rana miałam zrobić zakupy i trochę się zresetować, pobyć w innym świecie, pomyśleć. Z zakupami się nie udało - nic mi się już teraz nie podoba, strasznie się zrobiłam wymagająca. Może to chodzi o obecną modę, która jest po prostu koszmarna, a w tutejszych sklepach to już w ogóle - wszystko dla dziewczyn o figurze wierzbowej witki. Zawsze kiedy próbuję przymierzyć coś modnego i utykam w biodrach albo łydkach przypominam to sobie od nowa. Należę do grona wykluczonych tylko dlatego, że mam figurę normalnej kobiety.

Ale nieważne. To jest w ogóle nieistotne. Istotne jest to, że mimo, że byłam ostatecznie totalnie zmęczona, że przeciskałam się pomiędzy ludźmi w mieście, że dostałam migrenę; miałam czas pomyśleć - w podróży zawsze jest na to czas. Brakowało jeszcze jednego dnia; wtedy wszystko ułożyłoby się jeszcze bardziej, samotne noclegi w hotelach idealnie się do tego nadają.

Teraz, z pośligiem, po tym jak się wyspałam trochę i znów wróciłam do biurowego stacjonarnego życia nagle wszystkie myśli zaczynają układać się w całość. Wyskakują pewne wnioski, przemyślenia, postanowienia - tak jakby pobyt w Mieście stanowił przygotowanie gruntu pod nie. Nie są one jakimiś bardzo ważnymi egzystencjalnymi i znaczącymi dla ludzkości uwagami, to raczej pierdoły, ale znacząco mogą mi pomóc uporać się z sobą i tym, co się ostatnio wokół mnie dzieje. Bo dzieje się to, że czuję przygniatającą odpowiedzialność, a jednocześnie wiem, że daję się wykorzystywać, że krążą wokół mnie fałszywi przyjaciele, których chyba czaruje moja mierna "popularność" w środowisku, a którzy tak naprawdę mają mnie głęboko gdzieś. Sama z tym wszystkim nie daję sobie rady...

A oto lekarstwa:

1. Co jakiś czas muszę, po prostu muszę, sama gdzieś pojechać. Najlepiej z noclegiem właśnie, na półtora-dwa dni. Zrobić sobie restart systemu, bootowanie, czy jakkolwiek to nazwać. I nieważne zupełnie gdzie; chodzi o to, aby się odciąć, pobyć samemu daleko od wszystkich, mieć czas pomyśleć. Inaczej wariuję.

2.  Usunąć kontakty z wszystkimi fałszywymi znajomymi. Pieprzyć ich, chrzanić ich, nie odzywać się do nich. Większość z nich spotyka się ze mną z czysto egoistycznych względów, nie interesuję ich ja sama, nie chcą wiedzieć nic. Przychodzą do mojego biura, do mojej firmy, zabierają mój czas, siadają i opowiadają o sobie. A kiedy ja czegoś od nich potrzebuję, ani się nie można spotkać, ani zadzwonić. Ni widu, ni słychu. Okazuje się, że polscy znajomi to w ogóle bez porównania. Łączy mnie z nimi coś innego - nie interesowność, nie jakieś pokręcone sprawy, ale czysta sympatia. I nawet jeśli widujemy się rzadko, to liczy się coś, czego w ogóle nie mają moi tutejsi znajomi. A przynajmniej znakomita ich większość. Pora z tym skończyć; szkoda moich nerwów. Zbyt naiwna jestem.

3. No i oczywiście zakupy. Ruszam na internetowe, te realne już mnie wykończyły.

4. I ostatnia sprawa, bez sentymentów. Bez skrupułów. Po 30-tce trzeba być wreszcie wredną suką, szczególnie w tym mieście, w tej branży, w tym otoczeniu. Mój facet też musi być wrednym draniem, bo też ma problem z miękkim sercem, jak ja.

PS. Dzisiaj mijają 4 lata odkąd się znamy, co praktycznie równa się okresowi kiedy jesteśmy razem. Impressing. Naprawdę wierzyć się nie chce. Ale dobrze jest, dobrze. Cholernie dobrze.

niedziela, 27 maja 2012

14

Reset mózgu potrzebny od zaraz. Jestem tak psychicznie zmęczona, że już nie mogę, po prostu nie mogę. Wszystko się nawarstwia, mój pracownik okazał się mieć chorobę alkoholową, chcę go zwolnić, ale obawiam się, że jestem na to za miękka. Druga pracowniczka jest wrażliwą królewną. Telefon spadł mi na bruk i stłukł się na rogu - niby nic, ale najważniejszy przycisk się zacina i doprowadza mnie to do szału. Na dodatek w każdych spodniach wyglądam źle, wyglądam strasznie. Obcięte włosy nie chcą się układać. A nawet jak się ułożą, to z kolei denerwują mnie moje paskudne okulary, te wredne bryle, które codziennie muszę nosić, bo przy komputerze soczewki się nie sprawdzają. A przecież większość dnia spędzam przy komputerze.
Okulary ajurwedyjskie powinnam nosić, ale nie noszę. Boli mnie głowa - mam migrenę prawie codziennie i naprawdę wkurza mnie wszystko. A do tego za parę dni będziemy z B. obchodzić czterolecie związku - choć "obchodzić" to zbyt mocne słowo, po prostu miną nam cztery lata, co jest prawdziwą sensacją w moim przypadku - pierwszy prawdziwy związek i od razu tyle czasu. Cały szmat. Na dodatek ostatnio pod wpływem stresów w pracy drzemy ze sobą koty a mówiąc otwarcie mam go ochotę zabić (i pewnie vice versa).
Różnice kulturowe w tym kraju i Polsce są czasem tak duże, że po prostu cycki i ręce mi opadają, nie mam siły walczyć, nie mam siły próbować, chciałabym po prostu płynąć z prądem. Ale się nie da - ktoś wciąż czegoś ode mnie chce, o coś mnie prosi, wreszcie co prawda nauczyłam się odmawiać, ale nadal nie jest tak, jakbym chciała. Moja praca wymaga ciągłej gotowości i ciągłej odpowiedzialności, to nieustanna huśtawka nastrojów. Raz wydaje mi się, że turystyka to po prostu ideał pracy - właśnie w wersji własne biuro, pełna elastyczność, pełna niezależność. Innym razem kontakt z ludźmi mnie po prostu zabija i wyniszcza, nie mam siły użerać się z zakompleksionymi Polakami.
Otaczający mnie czarterowy raj wakacyjny coraz bardziej wychodzi mi bokiem. Te byle jakie knajpy i bary, te beznadziejne plaże, wszędzie identyczna muzyka disco, identyczne chińskie pamiątki i ciuchy, ruch drogowy, który doprowadza mnie do białej gorączki (żyję w permamentnym stresie, że ktoś kogoś lub mnie potrąci a potem jestem tego świadkiem i chce mi się wyć).
Nie chce mi się pisać tamtego bloga, mimo że napędza on moją, tak zwaną, karierę. Napędza mi klientów i opinię. Ale mam go dośc. Nie potrafię wydusić z siebie słowa, jestem wypalona, znudzona, wyjałowiona. Wciąż piszę o wyjałowieniu i wciąż wydaje mi się, że ono się skończy, że to wina najpierw choroby, potem antybiotyków, potem zmęczenia na początek sezonu, wciąż jest jakiś potencjalny winowajca, a tu nic - kicha i beznadzieja, depresja trwa.
W czwartek lecę na jedeń dzień do Miasta. Celem jest godzinne (godzinne!!!) spotkanie z klientami tuż przed realizowanym przez moją firmę programem, sama nie wiem jaki jest jego cel, poza zobaczeniem nawzajem swoich gęb (gdybym mogła pracowałabym tylko i wyłącznie przez internet, nie chce mi się rozmawiać z ludźmi). Ale lecę na godzin dwanaście. Choć miasto prędzej mnie zmęczy niż zrelaksuje, cieszę się, że wyściubię nos z tej nory, w której przebywam. Zaczerpnę innego, zasmrodzonego, wielkomiejskiego powietrza, zrobię może fajne zakupy, ucieknę, polansuję się, przez chwilę będę kompletnie w innym świecie.
Może to naładuje mi akumulatory.

I tak upływa mi niedziela w pracy, Szanowni Państwo.

środa, 16 maja 2012

13

Krótkie włosy mam teraz. W zeszłym tygodniu dałam się ostrzyc mojemu fryzjerowi, spontanicznie, chcąc latem nie mieć problemu z lepiącymi się do szyi włosami. Zaufałam mu, i dobrze. Teraz co prawda walczę po każdym myciu z układaniem, mam włosy gęste, grube, falowane, więc trzeba je nieco utemperować, żebym nie wyglądała jak kujonka albo zwariowana pisarka (kiedy mam okulary) - zamiast twarda i groźna pani biznesłuman. Dzisiaj właśnie w celu utemperowania (poza tym wkurzyłam się na jednych klientów rano), po wizycie u dentysty i kosmetyczki poszłam sobie po nowoczesną suszarkę i wosk do włosów. Świat się kończy w takim razie. Nigdy nie przykładałam do takich rzeczy wagi. I pewnie dlatego całe życie walczę z rozczochraniem. Zobaczymy jak będzie teraz, powiedziała śmiejąc się gorzko.

Ogólnie ostatnie dni to wciąż walka o to, żeby być twardsza, bardziej groźna, mniej ugodowa, mniej naiwna, mniej dająca się wykorzystywać. Walka, z której nic nie wychodzi. Gadam, planuję, postanawiam, że już taka nie będę. A kończy się jak zwykle.

Może jak sobie ułożę włosy? Włosy dodają pewności albo ją odbierają. Czasem mam na sobie ulubione ciuchy, dobry makijaż, fajną torebkę, dobry nastrój, ale nie potrafię zaskoczyć, czuć się w swojej skórze tak idealnie. Bo łeb mam jak miotła.

No nic, zobaczymy.
Nie potrafię nic napisać. Moje wyjałowienie jeszcze się nie wyczerpało.

środa, 2 maja 2012

12

Udało mi się zrobić pierwsze dwa kroki do prostego, szczęśliwego i przyjemnego życia. Pierwszym jest codzienne używanie kremu nawilżającego na twarz, zamiast tych wszystkich papek które spędzały mi sen z powiek, kiedy walczyłam z trądzikiem. Drugim krokim jest poruszanie się rowerem. Marzyłam o tym od dłuższego czasu, nie jeździłam lata całe, wyjazdy do kraju na T. kompletnie rozchwiały mnie sportowo i ruchowo. Wcześniej byłam w miarę aktywna, nie jestem typem sportowca, ja to raczej z tych co polegują na kanapie, ale lubię ruszać się w taki sposób, żeby sprawiało mi to po prostu przyjemność, bez zbędnego męczenia się. Dlatego jako dziecko trenowałam pływanie a w okolicy 20 roku życia tanczyłam w grupie tańca nowoczesnego (hip hopy, jazzy i te sprawy). Potem były problemy natury ogólnej wszystko się załamało i żeby się ratować wyjechałam do pracy do T. - i dalej to już poszło. Wciąż coś było ważniejsze niż ruch i przyjemność z niego płynąca. A zbędne kilogramy traciłam ciężko harując w sezonie... więc niby nie czułam potrzeby.
Ale od jakiegoś czasu już się dusiłam z braku ruchu a człowiekowi samemu (przynajmniej mnie) ciężko się do tego zmusić. Jako urodzony leniuch zawsze znajdywałam wymówkę (a to zła pogoda, a to brak sprzętu, butów, roweru, spodni, kurtki, bla bla bla). Czuję podskórnie, że migreny, które mam od paru lat mogą może nie ustąpić, ale może zmniejszyć częstotliwość gdybym uprawiała jakiś sport. Nie mówiąc już o tym że tyłek bym miała mniejszy i krążenie lepsze, a to się ze wszystkim wiąże.
W zimie kilka razy wybrałam się sama lub z B. na marszobiegi, było bosko. Ale jednak zbyt męczące, wolę rower. Teraz mam już rower, cholernego białego rumaka z wiklinowym koszykiem i nie mam wymówki. Odległość z pracy do domu to 5 minut rowerem. Rok temu drałowałam piechotą pocąc się w tych 40 stopniach i przeklinając na czym świat stoi - uwielbiam wszędzie chodzić pieszo, ale nie w takim upale.
I teraz klamka zapadła, nie ma że boli. Codziennie choćby do pracy i z powrotem. Do tego dystans pokonuje się tak szybko, że mogę z czystym sumieniem jechać sobie jeszcze raz do chaty powiesić pranie, bajka. Szukam okazji żeby pojeździć. Dziś rano byłam na śniadaniowych zakupach, padał deszcz, siodełko było mokre, ale co tam - wdychałam powietrze całą sobą, czułam, jak wypełniam się tlenem.

Poza tymi dwoma krokami nie widzę na razie innych szans na nowe spokojne życie. No, ale to już coś. Chyba.


niedziela, 22 kwietnia 2012

11

Jestem już nieco zdrowsza, przynajmniej tak myślę, ale nadal nie panuję jeszcze nad formą. Czuję się na przykład strasznie zmęczona. Nieco siada mi psychika. Wszystko mnie nudzi, nic mi się nie chce, chwilowe radosne okruchy w ciągu dnia to naprawdę okruchy (na ogół ich przyczyną jest B., który naprawdę ostatnio przechodzi sam siebie. Zresztą okoliczności sprzyjają, zawodowo jesteśmy w bardzo dobrym momencie i wciąż się rozwijamy, więc kwitnie jako ten kwiatuszek i go po prostu w tym stanie uwielbiam).

Chce mi się tylko spać.

Dziś miałam okazję porobić dobre zdjęcia, ale nie potrafię się zmusić. Fotografowanie po prostu uwielbiam, ale widzę, że tak jak z pisaniem, mam okresy dobre i złe. Te złe to totalny brak natchnienia, wręcz zblokowanie. Czasami focenie z pisaniem idzie równolegle, czasem się uzupełnia.

Teraz wszystko siada.

Może to faktycznie kwestia zdrowia i mi przejdzie. Oby, bo zaczyna się sezon i nie chciałabym swoją postawą wpływać na zmniejszenie obrotów. W końcu od tego wiele zależy, powinnam generalnie czuć się i wyglądać zajebiście, i wyglądać, jakbym miała z tego totalny fun.
Może i fun mam i mieć będę (raczej tak), ale pisanie bloga wyłazi mi już bokiem. Tyle już lat (7?) ile można wciąż o tym samym. Może naprawdę powinnam go jakoś przeorganizować.

Tutaj jest fajnie, bo piszę co chcę, i tak nikt nie czyta a nawet jeśli, to nie komentuje :) Mam poczucie swobody i kompletnej niezależności. Pełen luz.

No nic. Oby dalej do przodu ze zdrowiem, a może się jakoś pozbieramy.

środa, 18 kwietnia 2012

10

Że też ciało z duszą jest tak mocno powiązane. Że też to wszystko tak na siebie wpływa. I nie ma, że boli. Jak jest akcja, to musi być reakcja. Jak się od stycznia żyło w ciągłym stresie i napięciu, z gonitwą myśli, jak się nawet przestało odczuwać taką przyjemność jaką się wcześniej odczuwało Podczas Różnych Życiowych Czynności, jak się nie pozwalało ciału odpocząć, odpuścić, zrelaksować się, to proszę bardzo. Prosz. Jest druga połowa kwietnia, za oknem sezon w pełni, ludzie już w krótkich rękawkach i nad basenem leżą, a ja? A ja w stanie całkowitej rozsypki, osłabiona, z gorączką, z jakąś paskudną infekcją, z zatkanym nosem, uchem, gardłem i wszystkim innym. Ledwo zipię, ledwo widzę, ledwo słyszę o mówieniu nie wspominając.

Chciało się wakacji, chciało się samotności w pustym domu, totalnego odcięcia od świata? No to prosz. Załatwione.

Urlopik jak ta lala. Na żądanie.

Faktycznie choroba to jedyna rzecz, która mogła mnie skłonić to wyluzowania, skupienia się na sobie, swoim zdrowiu psychicznym i fizycznym, do zadbania o siebie. I jakoś się, kurde, świat nie zawalił, nie?

To wszystko tak idealnie pasuje do tego, o czym chciałam pisać w tym blogu, że aż mi się w głowie nie mieści. Wszystko samo mi się układa. Chcieć sobie wszystko posprzątać w życiu to raz, dwa faktycznie to zadanie wykonać. A więc teraz mam idealną okazję, mogę się wyzerować kompletnie. Zapuszczona, opatulona, niedomyta, bo przecież nie będę teraz się upiększać i pacykować, jak mnie naprzemian telepie i poci. Zostawiona w domu sama sobie. Nie ma nikogo. Tylko ja i moje myśli.
I tak od poniedziałku.

Ile jeszcze? Tak dawno nie chorowałam, że nie wiem ile to powinno trwać. Kiedy antybiotyk zacznie działać? Po trzech dniach nie czuję żadnej poprawy. Jest tak samo beznadziejnie, tragicznie, mam same czarne myśli, nie chce mi się nic, chcę do mamy! I do tego, jakby było mało, boli mnie ten ząb.

Jakby się tak globalnie zastanowić, to los mi zawsze takimi numerami chce coś powiedzieć. Nie, nie wierzę w żadne cuda-wianki, nie. Chodzi mi raczej o to, że każde doświadczenie uczy. I że w przyrodzie po prostu musi być równowaga. Nie da się tak, że człowiek się niszczy i nic. Kiedyś muszą przyjść konsekwencje. Teraz mam swoje. Jestem naprawdę załamana, bo bolą mnie nawet plecy.

A jestem daleko od mamy i nikt się nade mną nie zlituje. I to jest chyba ta cholerna dorosłość.

sobota, 14 kwietnia 2012

9

Ciekawe bardzo, że jak jestem w Polsce to sobie moje uczucie i w ogóle cały związek z B. totalnie racjonalizuję. Owszem, nie że nagle o nim zapominam, aż tak to nie. Ale z racji że nie tylko żyjemy ale i pracujemy razem, skupiam się głównie na pracy. Kiedy z nim rozmawiam nie ma nigdy nic o nas, tylko praca, praca, praca. Tak się przyzwyczailiśmy. Może też lepiej znosić te 3 tygodnie rozłąki (3 tygodnie! Olaboga!). Kiedy myślę o nim, zastanawiam się na przykład, czy to w ogóle ma sens, i że w ogóle powinnam zamieszkać w Polsce i tak dalej.
Apogeum było teraz, jak wyjechałam z Polski i dotarłam do Miasta. Dobrze że jednak nie napisałam żadnej notki stamtąd, bo były to rzeczy, które mnie szalenie zdziwiły. Święte przekonanie, że właściwie nie ma to sensu, że powinnam żyć sama jak mnie Bozia stworzyła, bo tak mi przecież najlepiej. Że związek to niepotrzebna komplikacja życia. Bo zamiast jeździć po świecie i robić co chcę, mam to w mniejszym stopniu, za dużo czasu schodzi na słodkie życie w parach...!
Taki najwyraźniej ma wpływ Miasto na mnie. Ile myśli dziwnych i kompletnie od czapy! Ile natchnienia też przy okazji! Ile odkrywczych wniosków. Tam można by jeździć na wczasy pisarskie, tak jak niektórzy jeżdżą w ciche zakątki. Ja mieszkam w (stosunkowo) cichym zakątku. Plażę i morze mam pod okiem. Ale okazuje się, do pisania muszę mieć gwar i ten klimat jednej z najbardziej niesamowitych metropolii świata. Chyba powinnam po sezonie tam skoczyć na dwa tygodnie urlopu. Bo Miasto to Miasto jest, i już. Dalsze tłumaczenia są kompletnie zbędne.

A teraz jestem już w domu, to jest na wsi, jak ją nazywam. Zderzeniem niesamowitym był totalnie wytęskniony i wyposzczony B., który rzucił się mi na szyję na lotnisku. Widzieć go tak spontanicznego było dziwnie i pięknie. I oczywiście cały mój "samotniczy" plan na życie legł w gruzach, przy okazji wydał się całkowicie głupi i pozbawiony sensu. Całą drogę z lotniska nawijałam o pracy, a B. złośliwie krytykował, że nie mówię, jak bardzo mi go brakowało. A ja miałam w głowie totalny mętlik i wióry!

Z każdym przejechanym kilometrem dowiadywałam się ile zrobił przez ten cały czas. Ile pracował, ile załatwił. Ba, nawet rower mi kupił i to dokładnie taki jak chciałam! To mnie już kompletnie rozmiękczyło... W domu okazało się, że panuje po staremu totalny chaos męski. W lodówce jakieś popsute wióry, w pokoju góra ciuchów czystych wymieszanych z brudnymi, w łazience porozwalane kremy do golenia i ręczniki we wszelkich możliwych miejscach. I dobrze, bo jakby posprzątał to by było podejrzane :)

Dotarłam do domu, i wszystkie zblazowane myśli prysły. Życia w schizofreni i rozdarciu pomiędzy krajami/miejscami/miastami ciąg dalszy. Do czego mnie to doprowadzi, wolę nie myśleć. Ale teraz oczywiście jestem przeszczęśliwa.

wtorek, 10 kwietnia 2012

8

Jutro lecę do Miasta, a potem do mojej wioski, więc jestem kompletnie zakręcona. Zakręcona to mało powiedziane. Głowa mnie boli, cała się trzęsę, czuję, jakbym miała wybuchnąć, po prostu nie potrafię opanować stresu. Praca, praca, praca. Wykupiłam wreszcie te uspokajające tabletki, ale ich nie biorę żeby nie zaspać na autobus do Berlina :) No co prawda jest jakoś po południu, ale.

Normalnie też mam reisefieber. Zawsze przed wyjazdem z i do ojczyzny jest dziwnie. Takie denerwujące myśli, wkur*w na cały świat, poczucie rezygnacji. W momencie znalezienia się w autobusie/pociągu/samolocie mija jak ręką odjął. Ale to uczucie przed jest niszczące i frustrujące.

Nie zostały mi żadne pieniądze, bo mój luby wymyślił, że mam mu przywieźć ajfona-srajfona z Polski. Szkoda że powiedział w ostatniej chwili, no i musiałam mocno zaciskać pasa. Odda mi forsę, ale dopiero na miejscu, więc jutro będę o wodzie i bułce. Jakoś przetrwam, dieta poświąteczna się przyda, powiedziała śmiejąc się gorzko.

No, ale co kupiłam, to kupiłam. Jadąc do swojej wioski na całe lato muszę się zawsze zaopatrywać jak sójka za morze. Kosmetyki. Klapki. Sandałki. Spodnie. Tam nie ma aż takiego wyboru. Mało sklepów, jeszcze mniej stylów. I ceny też jakby nieco wyższe.
Jak zwykle więc przechodzę przez granicę jak taki wielbłąd.
Chyba nigdy nie zaznam komfortu jechania gdzieś z lekką walizką, wciąż te toboły i toboły.

Nic to, nie mam nastroju na pisanie. Czuję, jakbym się cała rozlatywała i to uczucie zdecydowanie nie jest fajne. Jeszcze miętka z mamą (zgaga? nie, lubię miętę!) i do wyrka. A rano jedziem na powitanie wielkiej orientalnej przygody - Anno Domini 2012.

PS. Próbując zapisać notkę wyskoczył mi błąd który wyglądał jak: "Emocje powodują konflikt". W rzeczywistości chodziło o edycje, ale co skłoniło do refleksji, to skłoniło. :)

sobota, 7 kwietnia 2012

7

Ludzie latają z koszyczkami i malują jajka. Ja jestem w Polsce na Wielkanoc pierwszy raz od paru lat. I w ogóle nie potrafię o tym myśleć. Raz, że (tak powiedzieć najłatwiej, wiem) mam traumę, bo kiedyś przy wielkanocnym stole moi rodzice oświadczyli, że się rozwodzą. Taaak, właściwe mojej rodzinie wyczucie czasu. A raczej typowe dla mojego ojca, który jakiś czas potem ożenił się z dziewczyną młodszą ode mnie o rok. Bez komentarza! Dwa, że stresy związane z pracą mnie nie opuszczają.

Chciałabym potrafić usiąść wygodnie i powiedzieć sobie, że jestem kwiatem lotosu na tafli jeziora. Ale do jasnej cholery, nie jestem żadnym kwiatem a już tym bardziej lotosu. Nie teraz, nie w tej chwili. Rozsypuję się nerwowo. Gierki mojej konkurencji doprowadzają mnie do szału. Martwi odpowiedzialność. Martwi to, że mój facet a jednocześnie współpracownik nie potrafi ludziom odmawiać. Nie potrafi być asertywny. Ja jestem asertywna aż za bardzo, i dlatego się denerwuję. Bo nie chodzi o prywatne życie, tylko o pracę, i to potem się za nami ciągnie, przydając problemów.

Kupiłam sobie krople uspokajające, ale od tygodnia nie mam czasu ich odebrać z apteki.

Wczoraj z powodu siedzenia przed kompem i analizowania problemów spóźniłam się do dentysty. Przyjęła już kogoś innego i przepisała mnie na wtorek. W środę wylatuję z Polski. Sprawa z zębem jest poważna, a jeśli cały ząb się rozkruszy i wyleci? To co ja zrobię?

Jestem kłębkiem nerwów i nie wiem zupełnie jak się uspokoić. Wczoraj kompulsywnie kupiłam sobie cztery komplety bielizny i kostium kąpielowy. Nie pomogło. Może spróbuję sobie wmówić, że jestem spokojna, ale nie wiem czy to da, skoro nawet mój organizm z powodu stresu wyczynia różne głupoty. Traci zdolność bronienia się. To jak ja sama mam się obronić? Co?

A najlepsze jest, że wszyscy mnie pytają: "I jak tam wakacje w Polsce".
Nie wiem jak odpowiedzieć żeby nie wyjść na jakąś męczennicę.

Wesołych.

czwartek, 5 kwietnia 2012

6

Odkryłam plagiat zawartości strony firmy, której jestem współwłaścicielką. Wojna w sezonie 2012 najwyraźniej się rozpoczęła. Oj, będzie się działo! Pewnie dlatego nie mogę czasami spać a jak już zasnę, śnią mi się schizy, stresy i koszmary. Po nalotach osobistych na mnie, okazuje się że z samą firmą też nie będzie łatwo.
Gdzie ja trafiłam w ogóle? A może po prostu ludzie są tacy sami na całym świecie?
Nie lepiej zajmować się własnymi sprawami? Robić własne zdjęcia, pisać własne teksty, samemu tworzyć szacunek wokół siebie i zdobywać zaufanych klientów? To by było zbyt trudne.
Nie wiem, ja wolę trudniej. Nie chcę na łatwiznę. Wszystko stworzyliśmy kompletnie od zera a teraz przychodzi ktoś, i to kradnie.

Brak słów po prostu.

Muszę się wyluzować, idę na depilację brazylijską ;)

niedziela, 1 kwietnia 2012

5

buty na obcasach to przekleństwo. nie wiem jak my, kobiety, możemy to sobie robić. oczywiście fajnie wyglądają, nie przeczę, ale spróbuj człowieku pochodzić w tym parę godzin! zawsze się dziwiłam pannom, które wszędzie są odwożone i przywożone - przez ojca, brata, faceta, męża. nie jeżdżą komunikacją miejską i nie wystają zziębnięte na przystankach obwieszone siatami z zakupami - one zawsze mają kogoś, kto robi to za nie.

to jest kwestia priorytetów. szyk, płaszczyk, torebeczka, buciki na obcasie. i się lansujemy koleżanko.

a takie jak ja, praktyczne, samodzielne do bólu, zosie samosie cholerne, z rozczochranym i rozwianym włosem, z umiłowaniem do chodzenia wszędzie pieszo. moje maksimum szyku się kończy jak muszę rozwinąć ekologiczną torbę na zakupy - spełniam się kolekcjonując je więc mają chociaż fajne wesołe nadruki. wielkie wow!

dość powiedziałam, dość. wróciłam dziś z nogami obolałymi od chodzenia (a przecież naprawdę nie chodziłam dużo, tyle że w butach na niewielkim koturnie). z rękami wyciągniętymi od zakupów. przechadzanie się w takim stanie pomiędzy ofiarami niedzielnego lansu naprawdę nie wyszło mi na dobre.

ruszyłam do szaf, do porządków w domu, wywaliłam co niepotrzebne. będzie ciąg dalszy, jestem agresywnie i maniakalnie nastawiona na Oczyszczanie Wszystkiego. włącznie z błędnym myśleniem, z błędnym podejściem do życia, do świata, do własnego wyglądu.

najbardziej to mnie w ogóle wkurza, że tak się strasznie skupiam na sobie. tylko ja i ja, o matko, co za nuda!

ogarnęłam chatę part I, a potem poryczałam przy "Pod słońcem Toskanii", zupełnie bez sensu. ale dało mi to do myślenia.

będzie czyszczenie, oj będzie. nawet internetowi się oberwie, a szczególnie liście kontaktów na fejsie.
bla, bla, bla.

piątek, 30 marca 2012

4

Jestem po kolejnym spotkaniu autorskim. To chyba piąte czy szóste. Zaczynam się przyzwyczajać, i poza małym wkurzeniem na cały świat przed, które chyba jest moim objawem stresu, reaguję normalnie. Tym razem nawet niespecjalnie się przygotowywałam - aha, dochodzę do wprawy. Ciężko mi samej uwierzyć, że jeszcze parę lat temu publiczne przemawianie "z głowy" sprawiało mi problem, i w ogóle się tego nie podejmowałam. Przecież w szkole, ba nawet na studiach występy na forum to była katorga! Podobnie jak egzaminy ustne. Za to na pisemnych - hulaj dusza.
Teraz jest dokładnie odwrotnie. W pracy przede wszystkim gadam, i to z głowy. Opowiadam, i mogę to robić godzinami. We łbie się wciąż nie mieści, bo nie sprawia mi to już kompletnie żadnego problemu. Potwierdza się stara zasada, że jak się czegoś boi, należy tego spróbować - a nuż się spodoba. No mnie się spodobało. Ten rzut adrenaliny! Super.

Choć jak sobie myślę czasami - najchętniej mimo wszystko zaszyłabym się gdzieś i pisała. Gadanie i bycie w centrum łechce ego, ale jednak pisanie jest najfajniejsze. Zresztą to, że teraz zarabiam na tym gadaniu i pracy z ludźmi mam dzięki pisaniu. Dzięki Tamtemu Blogowi.

I to dzisiejsze spotkanie też jest dzięki blogowi. Bo książka jest dzięki niemu. I w ogóle wszystko jest przez tego jednego bloga. Całe życie mam inne przez niego. Mnóstwo wspaniałych ludzi poznałam, tyle rzeczy przeżyłam, i tyle udało mi się osiągnąć tylko dlatego, że wytrwale od paru lat go piszę. Niesłychane.
Dwie "fanki", sympatyczne blondynki, po wszystkim wyciągnęły mnie na piwo. I powiedziały, że dzięki mnie pojechały do Miasta same, we dwie, mężów zostawiając w Polsce. Bo ja je zainspirowałam.
A ja wtedy... nawet nie wiedziałam o ich istnieniu.

Te blogusie to naprawdę dar. Naprawdę dar. Tylko trzeba umieć z niego prawidłowo korzystać.

Co rzekłszy, wylogowała się z wirtuala i przeszła do reala podpierając się nosem.

czwartek, 29 marca 2012

3

Nie wiem czy wy też macie takie wrażenie, ale mnie ono nie opuszcza. Kiedy tylko robię coś, nazwijmy to, dorosłego, przychodzi taka myśl, że to tylko "na niby". Że bawię się w dojrzałe, odpowiedzialne życie, że to się nie dzieje naprawdę. Hę, może to jakieś zaburzenie psychologiczne (całkiem możliwe przy moich odchyłach)? Wstyd się do tego przyznawać gdzieś-komuś, bo raczej wystawiałabym samej sobie średnią laurkę. Mówiąc wprost nie wyglądałabym na kogoś godnego zaufania.

Ostatnio to wrażenie powróciło, kiedy zatrudniałam dwie osoby do pracy. Rozumiecie, do pracy. Tak serio-serio. Los tych osób przez kilka miesięcy będzie w moich rękach. Z racji, że już kiedyś bawiłam się w szefowanie (będąc mimo wszystko podległą innym szefom), sam fakt bycia tzw. mentorem i przełożonym nie jest mi obcy. Ale teraz... to coś innego, bo ja (personalnie - ja) będę im płaciła pensję. Będę ich karmić, dam im dach nad głową i zajęcie.
I znów to dziwne wrażenie pojawiło się z zaskoczenia (bo już o tym zupełnie zapomniałam) - dzyń dzyń! - ale o co w ogóle chodzi?!  Czy to nie jakiś dowcip? Czy to wszystko nie dzieje się za szybko?
Z jednej strony czuję się już za "stara" i za "niezależna" na to, aby pracować dla kogoś. Kompletnie się nie nadaję do tego, aby ktoś był moim szefem, tym bardziej że pracuję w obszarze, na którym się po prostu znam. Z drugiej strony... czuję się za młoda i "niedojrzała" na bycie czyimś szefem.
Mamy więc tutaj, proszę Państwa, to samo rozdwojenie, które zawiera się w tytule bloga i milionie innych aspektów życia Autorki. Ciąg dalszy wobec tego NA PEWNO nastąpi.

Tymczasem znikam, bo przyszła do mnie magiczna przesyłka. Okulary ajurwedyjskie. Założyłam je na nos (po zdjęciu korekcyjnych) i - naprawdę - jestem w stanie widzieć i pisać, choć czuję się trochę jak mucha. Ale widzę!
To dobry znak.

środa, 28 marca 2012

2

Jeśli chodzi o blogi... zastanawiam się czy w dzisiejszym natłoku ktoś ma szansę znaleźć tego bloga ot tak, po prostu? Czy ludzie się jeszcze interesują blogami tak zwanymi osobistymi? Kiedyś to było zjawisko! Jestem jedną z prawdziwych jaszczur w tej dziedzinie. Jak tylko dowiedziałam się o tym, że istnieje coś takiego jak blog, popędziłam do pracowni komputerowej na uczelni i założyłam konto na pierwszym polskim serwisie. Ale to była rozkosz! Ludzie naprawdę się tym fascynowali. Czytaliśmy nawzajem swoje blogi, komentowaliśmy z zaangażowaniem, przenosiliśmy dyskusje na gg, spotykaliśmy się czasem w "realu". Aż trudno uwierzyć, że kontakty z niektórymi zostały mi (słabe, bo słabe, ale jednak) - do dziś! Ktoś opisywał swoje studia, rozterki szkolne i sercowe, potem nagle spotykał swoją 'drugą połówkę', opisywał przygody z nią związane, a potem nagle było bum i ślub albo dziecko. Wtedy zazwyczaj przestawałam czytać danego bloga - te tematy zarówno wtedy jak i dziś są dla mnie kompletnie obce i zupełnie mnie nie interesowały. Odkryłam, że najlepiej czyta mi się blogi osób w podobnej do mojej sytuacji: studiujący single z wielkiego miasta. Potem, kiedy zaczęłam wyjeżdżać, utknęłam w blogach podróżniczych, i tak już jest do dzisiaj. Czyli takie użytkowe, praktyczne podejście. Relacje z życia na obczyźnie, zderzenia i szoki kulturowe, związek z obcokrajowcem.
Straciłam kontakt ze zwykłymi blogami pisanymi czasami naprawdę niezłym piórem (czy klawiaturą raczej) przez interesujących ludzi. Teraz nawet nie wiedziałabym gdzie ich znaleźć (bo przecież nie w konkursach blogowych, tam jest sztuczność, szpan i reklama).

I pewnie dlatego mnie też tak szybko nikt nie znajdzie. Bo nie będzie miał jak. A przecież to może być także - naprawdę fajny blog. Ciekawe, jak bardzo się mylę ;)

1

Blog zakładam z okazji wiosennych porządków. Planuję od dawna, że będę bardziej poukładana, zorganizowana, zdyscyplinowana. A to oznacza: Wolna! Niezależna! Lżejsza!
Wciąż mi się to nie udaje. Włos potargany, rozwiany na wietrze. Myśli wcale w nie lepszym stanie.
Wszystko miałoby sens, gdybym miała dwadzieścia kilka lat (maksymalnie, oczywiście). Przelotne jak wiosenne deszczyki depresje, kłopoty z pewnością siebie (powiedzmy to wprost: chroniczne nawroty jej braku). Niedojrzałe myśli. Wciąż wydaje mi się, że ja się bawię tylko w dorosłą, że odgrywam jakiś teatr, bo "wypada", bo w listopadzie 2010 roku skończyłam trzydziestkę. A tymczasem... w głowie wciąż wióry!

Znów pisanie jako terapia. Tak było dwanaście lat temu, kiedy zakładałam pierwszego bloga, i tak będzie teraz. Od tego czasu wciąż bloguję, tylko zmieniam tożsamości i adresy, kiedy dociera do mnie, że już nie mogę. Nowy adres to nowy etap. Jak diametralna zmiana fryzury. Okoliczności się zmieniają, styl, świat, ba, nawet blogosfera się zmieniła - a ja wciąż siedzę, i klepię w tych blogach.

Nie potrafię żyć bez pisania.

Gdzieś indziej mam nick i adres znany niektórym. Muszę to napisać, żeby było jasne - ten blog będzie całkowicie anonimowy. Chcę zmienić otoczenie, trochę się wyrwać z tamtego światka, który - choć momentami wspaniały - ostatnio coraz bardziej mnie krępuje. Ciężko się pisze pod presją oczekiwań.

Do roboty więc. Porządkujmy. Swój świat, swoją szafę, swój komputer - i głowę. Nie będzie lekko, bo żyjąc w dwóch krajach, dwóch światach, dwóch kulturach jednocześnie - wszystko się miesza. Ale spróbuję. I o próbowaniu będzie ten blog.