niedziela, 22 kwietnia 2012

11

Jestem już nieco zdrowsza, przynajmniej tak myślę, ale nadal nie panuję jeszcze nad formą. Czuję się na przykład strasznie zmęczona. Nieco siada mi psychika. Wszystko mnie nudzi, nic mi się nie chce, chwilowe radosne okruchy w ciągu dnia to naprawdę okruchy (na ogół ich przyczyną jest B., który naprawdę ostatnio przechodzi sam siebie. Zresztą okoliczności sprzyjają, zawodowo jesteśmy w bardzo dobrym momencie i wciąż się rozwijamy, więc kwitnie jako ten kwiatuszek i go po prostu w tym stanie uwielbiam).

Chce mi się tylko spać.

Dziś miałam okazję porobić dobre zdjęcia, ale nie potrafię się zmusić. Fotografowanie po prostu uwielbiam, ale widzę, że tak jak z pisaniem, mam okresy dobre i złe. Te złe to totalny brak natchnienia, wręcz zblokowanie. Czasami focenie z pisaniem idzie równolegle, czasem się uzupełnia.

Teraz wszystko siada.

Może to faktycznie kwestia zdrowia i mi przejdzie. Oby, bo zaczyna się sezon i nie chciałabym swoją postawą wpływać na zmniejszenie obrotów. W końcu od tego wiele zależy, powinnam generalnie czuć się i wyglądać zajebiście, i wyglądać, jakbym miała z tego totalny fun.
Może i fun mam i mieć będę (raczej tak), ale pisanie bloga wyłazi mi już bokiem. Tyle już lat (7?) ile można wciąż o tym samym. Może naprawdę powinnam go jakoś przeorganizować.

Tutaj jest fajnie, bo piszę co chcę, i tak nikt nie czyta a nawet jeśli, to nie komentuje :) Mam poczucie swobody i kompletnej niezależności. Pełen luz.

No nic. Oby dalej do przodu ze zdrowiem, a może się jakoś pozbieramy.

środa, 18 kwietnia 2012

10

Że też ciało z duszą jest tak mocno powiązane. Że też to wszystko tak na siebie wpływa. I nie ma, że boli. Jak jest akcja, to musi być reakcja. Jak się od stycznia żyło w ciągłym stresie i napięciu, z gonitwą myśli, jak się nawet przestało odczuwać taką przyjemność jaką się wcześniej odczuwało Podczas Różnych Życiowych Czynności, jak się nie pozwalało ciału odpocząć, odpuścić, zrelaksować się, to proszę bardzo. Prosz. Jest druga połowa kwietnia, za oknem sezon w pełni, ludzie już w krótkich rękawkach i nad basenem leżą, a ja? A ja w stanie całkowitej rozsypki, osłabiona, z gorączką, z jakąś paskudną infekcją, z zatkanym nosem, uchem, gardłem i wszystkim innym. Ledwo zipię, ledwo widzę, ledwo słyszę o mówieniu nie wspominając.

Chciało się wakacji, chciało się samotności w pustym domu, totalnego odcięcia od świata? No to prosz. Załatwione.

Urlopik jak ta lala. Na żądanie.

Faktycznie choroba to jedyna rzecz, która mogła mnie skłonić to wyluzowania, skupienia się na sobie, swoim zdrowiu psychicznym i fizycznym, do zadbania o siebie. I jakoś się, kurde, świat nie zawalił, nie?

To wszystko tak idealnie pasuje do tego, o czym chciałam pisać w tym blogu, że aż mi się w głowie nie mieści. Wszystko samo mi się układa. Chcieć sobie wszystko posprzątać w życiu to raz, dwa faktycznie to zadanie wykonać. A więc teraz mam idealną okazję, mogę się wyzerować kompletnie. Zapuszczona, opatulona, niedomyta, bo przecież nie będę teraz się upiększać i pacykować, jak mnie naprzemian telepie i poci. Zostawiona w domu sama sobie. Nie ma nikogo. Tylko ja i moje myśli.
I tak od poniedziałku.

Ile jeszcze? Tak dawno nie chorowałam, że nie wiem ile to powinno trwać. Kiedy antybiotyk zacznie działać? Po trzech dniach nie czuję żadnej poprawy. Jest tak samo beznadziejnie, tragicznie, mam same czarne myśli, nie chce mi się nic, chcę do mamy! I do tego, jakby było mało, boli mnie ten ząb.

Jakby się tak globalnie zastanowić, to los mi zawsze takimi numerami chce coś powiedzieć. Nie, nie wierzę w żadne cuda-wianki, nie. Chodzi mi raczej o to, że każde doświadczenie uczy. I że w przyrodzie po prostu musi być równowaga. Nie da się tak, że człowiek się niszczy i nic. Kiedyś muszą przyjść konsekwencje. Teraz mam swoje. Jestem naprawdę załamana, bo bolą mnie nawet plecy.

A jestem daleko od mamy i nikt się nade mną nie zlituje. I to jest chyba ta cholerna dorosłość.

sobota, 14 kwietnia 2012

9

Ciekawe bardzo, że jak jestem w Polsce to sobie moje uczucie i w ogóle cały związek z B. totalnie racjonalizuję. Owszem, nie że nagle o nim zapominam, aż tak to nie. Ale z racji że nie tylko żyjemy ale i pracujemy razem, skupiam się głównie na pracy. Kiedy z nim rozmawiam nie ma nigdy nic o nas, tylko praca, praca, praca. Tak się przyzwyczailiśmy. Może też lepiej znosić te 3 tygodnie rozłąki (3 tygodnie! Olaboga!). Kiedy myślę o nim, zastanawiam się na przykład, czy to w ogóle ma sens, i że w ogóle powinnam zamieszkać w Polsce i tak dalej.
Apogeum było teraz, jak wyjechałam z Polski i dotarłam do Miasta. Dobrze że jednak nie napisałam żadnej notki stamtąd, bo były to rzeczy, które mnie szalenie zdziwiły. Święte przekonanie, że właściwie nie ma to sensu, że powinnam żyć sama jak mnie Bozia stworzyła, bo tak mi przecież najlepiej. Że związek to niepotrzebna komplikacja życia. Bo zamiast jeździć po świecie i robić co chcę, mam to w mniejszym stopniu, za dużo czasu schodzi na słodkie życie w parach...!
Taki najwyraźniej ma wpływ Miasto na mnie. Ile myśli dziwnych i kompletnie od czapy! Ile natchnienia też przy okazji! Ile odkrywczych wniosków. Tam można by jeździć na wczasy pisarskie, tak jak niektórzy jeżdżą w ciche zakątki. Ja mieszkam w (stosunkowo) cichym zakątku. Plażę i morze mam pod okiem. Ale okazuje się, do pisania muszę mieć gwar i ten klimat jednej z najbardziej niesamowitych metropolii świata. Chyba powinnam po sezonie tam skoczyć na dwa tygodnie urlopu. Bo Miasto to Miasto jest, i już. Dalsze tłumaczenia są kompletnie zbędne.

A teraz jestem już w domu, to jest na wsi, jak ją nazywam. Zderzeniem niesamowitym był totalnie wytęskniony i wyposzczony B., który rzucił się mi na szyję na lotnisku. Widzieć go tak spontanicznego było dziwnie i pięknie. I oczywiście cały mój "samotniczy" plan na życie legł w gruzach, przy okazji wydał się całkowicie głupi i pozbawiony sensu. Całą drogę z lotniska nawijałam o pracy, a B. złośliwie krytykował, że nie mówię, jak bardzo mi go brakowało. A ja miałam w głowie totalny mętlik i wióry!

Z każdym przejechanym kilometrem dowiadywałam się ile zrobił przez ten cały czas. Ile pracował, ile załatwił. Ba, nawet rower mi kupił i to dokładnie taki jak chciałam! To mnie już kompletnie rozmiękczyło... W domu okazało się, że panuje po staremu totalny chaos męski. W lodówce jakieś popsute wióry, w pokoju góra ciuchów czystych wymieszanych z brudnymi, w łazience porozwalane kremy do golenia i ręczniki we wszelkich możliwych miejscach. I dobrze, bo jakby posprzątał to by było podejrzane :)

Dotarłam do domu, i wszystkie zblazowane myśli prysły. Życia w schizofreni i rozdarciu pomiędzy krajami/miejscami/miastami ciąg dalszy. Do czego mnie to doprowadzi, wolę nie myśleć. Ale teraz oczywiście jestem przeszczęśliwa.

wtorek, 10 kwietnia 2012

8

Jutro lecę do Miasta, a potem do mojej wioski, więc jestem kompletnie zakręcona. Zakręcona to mało powiedziane. Głowa mnie boli, cała się trzęsę, czuję, jakbym miała wybuchnąć, po prostu nie potrafię opanować stresu. Praca, praca, praca. Wykupiłam wreszcie te uspokajające tabletki, ale ich nie biorę żeby nie zaspać na autobus do Berlina :) No co prawda jest jakoś po południu, ale.

Normalnie też mam reisefieber. Zawsze przed wyjazdem z i do ojczyzny jest dziwnie. Takie denerwujące myśli, wkur*w na cały świat, poczucie rezygnacji. W momencie znalezienia się w autobusie/pociągu/samolocie mija jak ręką odjął. Ale to uczucie przed jest niszczące i frustrujące.

Nie zostały mi żadne pieniądze, bo mój luby wymyślił, że mam mu przywieźć ajfona-srajfona z Polski. Szkoda że powiedział w ostatniej chwili, no i musiałam mocno zaciskać pasa. Odda mi forsę, ale dopiero na miejscu, więc jutro będę o wodzie i bułce. Jakoś przetrwam, dieta poświąteczna się przyda, powiedziała śmiejąc się gorzko.

No, ale co kupiłam, to kupiłam. Jadąc do swojej wioski na całe lato muszę się zawsze zaopatrywać jak sójka za morze. Kosmetyki. Klapki. Sandałki. Spodnie. Tam nie ma aż takiego wyboru. Mało sklepów, jeszcze mniej stylów. I ceny też jakby nieco wyższe.
Jak zwykle więc przechodzę przez granicę jak taki wielbłąd.
Chyba nigdy nie zaznam komfortu jechania gdzieś z lekką walizką, wciąż te toboły i toboły.

Nic to, nie mam nastroju na pisanie. Czuję, jakbym się cała rozlatywała i to uczucie zdecydowanie nie jest fajne. Jeszcze miętka z mamą (zgaga? nie, lubię miętę!) i do wyrka. A rano jedziem na powitanie wielkiej orientalnej przygody - Anno Domini 2012.

PS. Próbując zapisać notkę wyskoczył mi błąd który wyglądał jak: "Emocje powodują konflikt". W rzeczywistości chodziło o edycje, ale co skłoniło do refleksji, to skłoniło. :)

sobota, 7 kwietnia 2012

7

Ludzie latają z koszyczkami i malują jajka. Ja jestem w Polsce na Wielkanoc pierwszy raz od paru lat. I w ogóle nie potrafię o tym myśleć. Raz, że (tak powiedzieć najłatwiej, wiem) mam traumę, bo kiedyś przy wielkanocnym stole moi rodzice oświadczyli, że się rozwodzą. Taaak, właściwe mojej rodzinie wyczucie czasu. A raczej typowe dla mojego ojca, który jakiś czas potem ożenił się z dziewczyną młodszą ode mnie o rok. Bez komentarza! Dwa, że stresy związane z pracą mnie nie opuszczają.

Chciałabym potrafić usiąść wygodnie i powiedzieć sobie, że jestem kwiatem lotosu na tafli jeziora. Ale do jasnej cholery, nie jestem żadnym kwiatem a już tym bardziej lotosu. Nie teraz, nie w tej chwili. Rozsypuję się nerwowo. Gierki mojej konkurencji doprowadzają mnie do szału. Martwi odpowiedzialność. Martwi to, że mój facet a jednocześnie współpracownik nie potrafi ludziom odmawiać. Nie potrafi być asertywny. Ja jestem asertywna aż za bardzo, i dlatego się denerwuję. Bo nie chodzi o prywatne życie, tylko o pracę, i to potem się za nami ciągnie, przydając problemów.

Kupiłam sobie krople uspokajające, ale od tygodnia nie mam czasu ich odebrać z apteki.

Wczoraj z powodu siedzenia przed kompem i analizowania problemów spóźniłam się do dentysty. Przyjęła już kogoś innego i przepisała mnie na wtorek. W środę wylatuję z Polski. Sprawa z zębem jest poważna, a jeśli cały ząb się rozkruszy i wyleci? To co ja zrobię?

Jestem kłębkiem nerwów i nie wiem zupełnie jak się uspokoić. Wczoraj kompulsywnie kupiłam sobie cztery komplety bielizny i kostium kąpielowy. Nie pomogło. Może spróbuję sobie wmówić, że jestem spokojna, ale nie wiem czy to da, skoro nawet mój organizm z powodu stresu wyczynia różne głupoty. Traci zdolność bronienia się. To jak ja sama mam się obronić? Co?

A najlepsze jest, że wszyscy mnie pytają: "I jak tam wakacje w Polsce".
Nie wiem jak odpowiedzieć żeby nie wyjść na jakąś męczennicę.

Wesołych.

czwartek, 5 kwietnia 2012

6

Odkryłam plagiat zawartości strony firmy, której jestem współwłaścicielką. Wojna w sezonie 2012 najwyraźniej się rozpoczęła. Oj, będzie się działo! Pewnie dlatego nie mogę czasami spać a jak już zasnę, śnią mi się schizy, stresy i koszmary. Po nalotach osobistych na mnie, okazuje się że z samą firmą też nie będzie łatwo.
Gdzie ja trafiłam w ogóle? A może po prostu ludzie są tacy sami na całym świecie?
Nie lepiej zajmować się własnymi sprawami? Robić własne zdjęcia, pisać własne teksty, samemu tworzyć szacunek wokół siebie i zdobywać zaufanych klientów? To by było zbyt trudne.
Nie wiem, ja wolę trudniej. Nie chcę na łatwiznę. Wszystko stworzyliśmy kompletnie od zera a teraz przychodzi ktoś, i to kradnie.

Brak słów po prostu.

Muszę się wyluzować, idę na depilację brazylijską ;)

niedziela, 1 kwietnia 2012

5

buty na obcasach to przekleństwo. nie wiem jak my, kobiety, możemy to sobie robić. oczywiście fajnie wyglądają, nie przeczę, ale spróbuj człowieku pochodzić w tym parę godzin! zawsze się dziwiłam pannom, które wszędzie są odwożone i przywożone - przez ojca, brata, faceta, męża. nie jeżdżą komunikacją miejską i nie wystają zziębnięte na przystankach obwieszone siatami z zakupami - one zawsze mają kogoś, kto robi to za nie.

to jest kwestia priorytetów. szyk, płaszczyk, torebeczka, buciki na obcasie. i się lansujemy koleżanko.

a takie jak ja, praktyczne, samodzielne do bólu, zosie samosie cholerne, z rozczochranym i rozwianym włosem, z umiłowaniem do chodzenia wszędzie pieszo. moje maksimum szyku się kończy jak muszę rozwinąć ekologiczną torbę na zakupy - spełniam się kolekcjonując je więc mają chociaż fajne wesołe nadruki. wielkie wow!

dość powiedziałam, dość. wróciłam dziś z nogami obolałymi od chodzenia (a przecież naprawdę nie chodziłam dużo, tyle że w butach na niewielkim koturnie). z rękami wyciągniętymi od zakupów. przechadzanie się w takim stanie pomiędzy ofiarami niedzielnego lansu naprawdę nie wyszło mi na dobre.

ruszyłam do szaf, do porządków w domu, wywaliłam co niepotrzebne. będzie ciąg dalszy, jestem agresywnie i maniakalnie nastawiona na Oczyszczanie Wszystkiego. włącznie z błędnym myśleniem, z błędnym podejściem do życia, do świata, do własnego wyglądu.

najbardziej to mnie w ogóle wkurza, że tak się strasznie skupiam na sobie. tylko ja i ja, o matko, co za nuda!

ogarnęłam chatę part I, a potem poryczałam przy "Pod słońcem Toskanii", zupełnie bez sensu. ale dało mi to do myślenia.

będzie czyszczenie, oj będzie. nawet internetowi się oberwie, a szczególnie liście kontaktów na fejsie.
bla, bla, bla.