niedziela, 27 maja 2012

14

Reset mózgu potrzebny od zaraz. Jestem tak psychicznie zmęczona, że już nie mogę, po prostu nie mogę. Wszystko się nawarstwia, mój pracownik okazał się mieć chorobę alkoholową, chcę go zwolnić, ale obawiam się, że jestem na to za miękka. Druga pracowniczka jest wrażliwą królewną. Telefon spadł mi na bruk i stłukł się na rogu - niby nic, ale najważniejszy przycisk się zacina i doprowadza mnie to do szału. Na dodatek w każdych spodniach wyglądam źle, wyglądam strasznie. Obcięte włosy nie chcą się układać. A nawet jak się ułożą, to z kolei denerwują mnie moje paskudne okulary, te wredne bryle, które codziennie muszę nosić, bo przy komputerze soczewki się nie sprawdzają. A przecież większość dnia spędzam przy komputerze.
Okulary ajurwedyjskie powinnam nosić, ale nie noszę. Boli mnie głowa - mam migrenę prawie codziennie i naprawdę wkurza mnie wszystko. A do tego za parę dni będziemy z B. obchodzić czterolecie związku - choć "obchodzić" to zbyt mocne słowo, po prostu miną nam cztery lata, co jest prawdziwą sensacją w moim przypadku - pierwszy prawdziwy związek i od razu tyle czasu. Cały szmat. Na dodatek ostatnio pod wpływem stresów w pracy drzemy ze sobą koty a mówiąc otwarcie mam go ochotę zabić (i pewnie vice versa).
Różnice kulturowe w tym kraju i Polsce są czasem tak duże, że po prostu cycki i ręce mi opadają, nie mam siły walczyć, nie mam siły próbować, chciałabym po prostu płynąć z prądem. Ale się nie da - ktoś wciąż czegoś ode mnie chce, o coś mnie prosi, wreszcie co prawda nauczyłam się odmawiać, ale nadal nie jest tak, jakbym chciała. Moja praca wymaga ciągłej gotowości i ciągłej odpowiedzialności, to nieustanna huśtawka nastrojów. Raz wydaje mi się, że turystyka to po prostu ideał pracy - właśnie w wersji własne biuro, pełna elastyczność, pełna niezależność. Innym razem kontakt z ludźmi mnie po prostu zabija i wyniszcza, nie mam siły użerać się z zakompleksionymi Polakami.
Otaczający mnie czarterowy raj wakacyjny coraz bardziej wychodzi mi bokiem. Te byle jakie knajpy i bary, te beznadziejne plaże, wszędzie identyczna muzyka disco, identyczne chińskie pamiątki i ciuchy, ruch drogowy, który doprowadza mnie do białej gorączki (żyję w permamentnym stresie, że ktoś kogoś lub mnie potrąci a potem jestem tego świadkiem i chce mi się wyć).
Nie chce mi się pisać tamtego bloga, mimo że napędza on moją, tak zwaną, karierę. Napędza mi klientów i opinię. Ale mam go dośc. Nie potrafię wydusić z siebie słowa, jestem wypalona, znudzona, wyjałowiona. Wciąż piszę o wyjałowieniu i wciąż wydaje mi się, że ono się skończy, że to wina najpierw choroby, potem antybiotyków, potem zmęczenia na początek sezonu, wciąż jest jakiś potencjalny winowajca, a tu nic - kicha i beznadzieja, depresja trwa.
W czwartek lecę na jedeń dzień do Miasta. Celem jest godzinne (godzinne!!!) spotkanie z klientami tuż przed realizowanym przez moją firmę programem, sama nie wiem jaki jest jego cel, poza zobaczeniem nawzajem swoich gęb (gdybym mogła pracowałabym tylko i wyłącznie przez internet, nie chce mi się rozmawiać z ludźmi). Ale lecę na godzin dwanaście. Choć miasto prędzej mnie zmęczy niż zrelaksuje, cieszę się, że wyściubię nos z tej nory, w której przebywam. Zaczerpnę innego, zasmrodzonego, wielkomiejskiego powietrza, zrobię może fajne zakupy, ucieknę, polansuję się, przez chwilę będę kompletnie w innym świecie.
Może to naładuje mi akumulatory.

I tak upływa mi niedziela w pracy, Szanowni Państwo.

środa, 16 maja 2012

13

Krótkie włosy mam teraz. W zeszłym tygodniu dałam się ostrzyc mojemu fryzjerowi, spontanicznie, chcąc latem nie mieć problemu z lepiącymi się do szyi włosami. Zaufałam mu, i dobrze. Teraz co prawda walczę po każdym myciu z układaniem, mam włosy gęste, grube, falowane, więc trzeba je nieco utemperować, żebym nie wyglądała jak kujonka albo zwariowana pisarka (kiedy mam okulary) - zamiast twarda i groźna pani biznesłuman. Dzisiaj właśnie w celu utemperowania (poza tym wkurzyłam się na jednych klientów rano), po wizycie u dentysty i kosmetyczki poszłam sobie po nowoczesną suszarkę i wosk do włosów. Świat się kończy w takim razie. Nigdy nie przykładałam do takich rzeczy wagi. I pewnie dlatego całe życie walczę z rozczochraniem. Zobaczymy jak będzie teraz, powiedziała śmiejąc się gorzko.

Ogólnie ostatnie dni to wciąż walka o to, żeby być twardsza, bardziej groźna, mniej ugodowa, mniej naiwna, mniej dająca się wykorzystywać. Walka, z której nic nie wychodzi. Gadam, planuję, postanawiam, że już taka nie będę. A kończy się jak zwykle.

Może jak sobie ułożę włosy? Włosy dodają pewności albo ją odbierają. Czasem mam na sobie ulubione ciuchy, dobry makijaż, fajną torebkę, dobry nastrój, ale nie potrafię zaskoczyć, czuć się w swojej skórze tak idealnie. Bo łeb mam jak miotła.

No nic, zobaczymy.
Nie potrafię nic napisać. Moje wyjałowienie jeszcze się nie wyczerpało.

środa, 2 maja 2012

12

Udało mi się zrobić pierwsze dwa kroki do prostego, szczęśliwego i przyjemnego życia. Pierwszym jest codzienne używanie kremu nawilżającego na twarz, zamiast tych wszystkich papek które spędzały mi sen z powiek, kiedy walczyłam z trądzikiem. Drugim krokim jest poruszanie się rowerem. Marzyłam o tym od dłuższego czasu, nie jeździłam lata całe, wyjazdy do kraju na T. kompletnie rozchwiały mnie sportowo i ruchowo. Wcześniej byłam w miarę aktywna, nie jestem typem sportowca, ja to raczej z tych co polegują na kanapie, ale lubię ruszać się w taki sposób, żeby sprawiało mi to po prostu przyjemność, bez zbędnego męczenia się. Dlatego jako dziecko trenowałam pływanie a w okolicy 20 roku życia tanczyłam w grupie tańca nowoczesnego (hip hopy, jazzy i te sprawy). Potem były problemy natury ogólnej wszystko się załamało i żeby się ratować wyjechałam do pracy do T. - i dalej to już poszło. Wciąż coś było ważniejsze niż ruch i przyjemność z niego płynąca. A zbędne kilogramy traciłam ciężko harując w sezonie... więc niby nie czułam potrzeby.
Ale od jakiegoś czasu już się dusiłam z braku ruchu a człowiekowi samemu (przynajmniej mnie) ciężko się do tego zmusić. Jako urodzony leniuch zawsze znajdywałam wymówkę (a to zła pogoda, a to brak sprzętu, butów, roweru, spodni, kurtki, bla bla bla). Czuję podskórnie, że migreny, które mam od paru lat mogą może nie ustąpić, ale może zmniejszyć częstotliwość gdybym uprawiała jakiś sport. Nie mówiąc już o tym że tyłek bym miała mniejszy i krążenie lepsze, a to się ze wszystkim wiąże.
W zimie kilka razy wybrałam się sama lub z B. na marszobiegi, było bosko. Ale jednak zbyt męczące, wolę rower. Teraz mam już rower, cholernego białego rumaka z wiklinowym koszykiem i nie mam wymówki. Odległość z pracy do domu to 5 minut rowerem. Rok temu drałowałam piechotą pocąc się w tych 40 stopniach i przeklinając na czym świat stoi - uwielbiam wszędzie chodzić pieszo, ale nie w takim upale.
I teraz klamka zapadła, nie ma że boli. Codziennie choćby do pracy i z powrotem. Do tego dystans pokonuje się tak szybko, że mogę z czystym sumieniem jechać sobie jeszcze raz do chaty powiesić pranie, bajka. Szukam okazji żeby pojeździć. Dziś rano byłam na śniadaniowych zakupach, padał deszcz, siodełko było mokre, ale co tam - wdychałam powietrze całą sobą, czułam, jak wypełniam się tlenem.

Poza tymi dwoma krokami nie widzę na razie innych szans na nowe spokojne życie. No, ale to już coś. Chyba.