sobota, 15 sierpnia 2015

Kryzysy

i znów pustka w głowie.
kryzys taki, jak z mojego obecnego końca świata do domu, do mamy.
na niczym mi tak jakby nie zależy, nic mi się tak jakby nie chce, nie potrafię pracować, ani nie pracować, w głowie miałkość, brak woli.

jedyne co chcę, to się od tego kieratu uwolnić. chcę usiąść i siedzieć: jeden dzień, może dwa, a może tydzień.

od ostatnich stresów boli mnie brzuch, kłuje w klatce piersiowej.

a przecież nic się nie dzieje, ot tam praca po 12 godzin, złość na klientów, kontrahentów, faceta, złość na siebie.
nie ma z kim wyjść, komu się wygadać.

dla każdego w najbliższym otoczeniu jestem bardziej szefową, kobietą sukcesu, osobą, która nie powinna mieć problemów. taki mam tutaj image. widzę to zakłopotanie, kiedy mam ochotę się komuś zwierzyć. to nie pasuje do układanki.

i źle mi z tym.

a facet?
on jest człowiekiem działania, nie lubi gadać po próżnicy, jak ja. jeśli mówię mu, że praca mnie nuży i chcę ją rzucić powie: to rzuć.

ale to nie takie proste, bo myślę od razu: ale kto będzie wykonywał moje obowiązki? przecież beze mnie firma upadnie. nie dadzą rady. wszyscy są głupi. tak, tak właśnie myślę.
obiecuję sobie, że to już ostatni rok.
że od przyszłego... zmieniam profil, zmieniam pracę. mogę zostać w naszej firmie, ale już z innymi obowiązkami, na innym stanowisku. inaczej nie dam rady.

w piersi kłuje.
mocno kłuje.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Come back

Ostatnie wydarzenia skłaniają mnie do refleksji nad tym czym jest tzw. sukces.
I myślę sobie, że dziwnie się to u mnie poukładało.

Tym, co napędzało mnie i nadal napędza do działania nie był jakiś konkretny plan czy marzenie, które chciałam spełnić. Nie było to nic pozytywnego.
Wprost przeciwnie.
U mnie zaczęło się od tego, czego NIE CHCĘ.
Nie chciałam robić tego, a potem tamtego.
Nie chciałam być tu i tam.
Nie chciałam czuć się tak i tak.

Uciekając od pewnych rzeczy plecami zderzałam się o zupełnie nowe.

Zrealizowałam swoje "nie".

Więc to nie jest tak, że ja chciałam być tu, gdzie jestem, i że wizualizowałam sobie w lustrze kim chcę być i co robić.
Ja po prostu na oślep uciekałam od tego, co nie sprawiało mi frajdy i co mnie męczyło.

Sposób totalnie od czapy, bo pewnego dnia wszyscy mówią ci że jesteś kobietą sukcesu i podlizują się wręcz nieprzyzwoicie. A ty masz poczucie absurdu, bo przecież zawsze byłaś tchórzem.
Płynęłaś z prądem, miotałaś się, nie spałaś po nocach, wciąż wszystko było nie i nie.

Ale jaja.
I nagle po latach jesteś dla innych ludzi wielkim TAK.

Nastolatki piszą do mnie maile, jak znaleźć się w miejscu, w którym teraz jestem.
Jakie studia skończyć. Na jaki kurs pójść.

A ja na to: ja pie^dole.





wtorek, 28 stycznia 2014

28 stycznia

Uczę się ustawiać sobie od nowa priorytety i nie przejmować się tym co inni myślą. Albo, khem, tym co ja myślę w ten chory, nienormalny sposób.

Wystarczy sobie czasem uświadomić ile krzywdy samemu sobie można zrobić, zarzekając się. Bo ja "nigdy"...
- nie wyjdę za mąż
- nie chcę mieć dzieci
- nie umiem gotować
- nie umiem być dłużej w jednym miejscu
- nie będę mieszkać w kraju na T.
- nie potrafię robić tego i tamtego
- jestem leniwa
 i tak dalej

Wiecie co?

Sranie w banie.
Wszystko to wmówiłam sobie, ukształtowałam siebie tak, aby te reguły mi pasowały, i w końcu pokochałam je szczerze. Wszystko po to, aby stworzyć obraz siebie, jako niezależnej, zimnej, profesjonalnej, podróżującej, samotnej kobiety.
Ble.
Wszystko po to, żeby się opatulić, żeby w razie czego nie musieć cierpieć, żeby życie było prostsze - oczywiście dla mnie. Więc sobie żyłam według tych reguł, aż okazało się, że nie jestem sama. Że osoby, które jakimś cudem wytrwały obok mnie, są już na skraju wytrzymałości, bo praktycznie żyłam tak, jakby ich nie było. Wystawiałam ich cierpliwość i uczucia na próbę, nie zauważając ich. Nie dbając o nie.
Mam tu na myśli właściwie nie "ich" tylko "jego". Pana B.
Czarka się przelała prawie równo po 5,5 roku związku. Ma chłop cierpliwość, nie powiem.
I dopiero to mnie obudziło.

Dotarło do mnie w prosty i wyraźny sposób, że mogę to wszystko spieprzyć. Że wystarczy jeszcze chwilka, a on zniknie z mojego życia i nigdy już nie wróci. I dopiero WTEDY będzie bolało jak cholera. Co jest pewną nowością: nie będzie bolało jak jest przy mnie, to codzienne życie, któremu się tak sprzeciwiałam, ale dopiero jak go NIE BĘDZIE.
Powiedziałam całemu feminizmowi, tym wszystkim bujdom, którymi się dobrowolnie karmiłam przez lata, i które totalnie zryły mi mózg, żeby się pocałowały. Kupiłam bilet.
Wsiadłam w samolot, choć to nie było w planie TERAZ i poleciałam do T. ratować związek w B.
Zrobiłam B. niespodziankę życia - wszedł do domu, niczego się nie spodziewając, a tam ja, dygotająca ze stresu i emocji. Bałam się tak, jak chyba nigdy, albo dawno nie.

Bałam się tego, że w jego oczach nie zobaczę już nic. Że się nie uda.
Ale wystarczył moment, jedna sekunda na jego pozytywne zaskoczenie, na ten błysk, i już wiedziałam, że wszystko jest przed nami. Jeszcze, kurdę, nie wszystko stracone.

Usiedliśmy, zaczęliśmy rozmawiać i nawzajem się słuchać.
I tak minął tydzień.

A potem z poczuciem dobrze wykonanej roboty - mission complished - wróciłam do PL - bo pewne sprawy musiałam tu załatwić (lekarze, terapie, cuda wianki). Ale teraz wszystko jest inaczej.

I myślę sobie o tych wszystkich parach, które znam, i które rozstawały się właśnie po kilku latach. Z różnych powodów. My też mogliśmy się rozstać, bo "emocje już nie te" i w ogóle "nie wiem czy to to". Mogliśmy uznać, że już nie da się wrócić do wcześniejszego stanu, że lepiej poznać kogoś nowego.
Ale wiecie co?
Pieprzę poznawanie kogoś nowego.
B. to już prawie część mnie. Z nikim nie byłam tak blisko. I nagle się okazuje, że te "emocje" są nadal w nas, ta ekscytacja, i to niemal młodzieńcze zakochanie. Wystarczyło pozwolić aby to się w nas pokazało. Nie wstydzić się tego, co powie druga osoba.
I teraz miałabym to zostawić, ot tak? To już wolę nad tym popracować. Dopiero jakby się wtedy miało nie udać, to co innego.

Jestem z siebie bardzo dumna.





niedziela, 19 stycznia 2014

Na nowo.

Miniony tydzień był jednym z najbardziej przełomowych być może w moim życiu. Wróć. Miniony miesiąc był jednym z najbardziej przełomowych być może w moim życiu.
Przez ostatnie dwa lata żyłam, ale bez sensu - bez radości, bez przekonania, tak z rozpędu. Może więcej niż dwa lata, ale już przywykłam o tym tak myśleć, żeby było łatwiej. Chcę to traktować jako zamknięty ciemny okres. Choć z drugiej strony gdyby nie to zamknięcie, nie byłoby teraz otwarcia. Gdyby nie błędy, nie byłoby szansy na ich naprawienie. A przynajmniej zrozumienie.

Widać było choćby po pisaniu. Po zdjęciach. Po podejmowanych przede mnie działaniach. Wszystko miałkie, bez wyrazu. Nawet jeśli miało pozory superanckości i fajności, to nie dla mnie. A jeśli nawet takie było w istocie - to JA NIE CZUŁAM NIC. Blokowałam w sobie uczucia. Nie dawałam sobie prawda do ich przeżywania. Do bycia, na przykład, szczęśliwą.

Dlaczego?
Bo to by oznaczało, że marzenia się spełniają. Że ja naprawdę mogę być szczęśliwa.

A przecież to by było zbyt piękne. O wiele łatwiej jest być cierpiętnicą.

Wyszłam z takiej otuliny, watoliny, jakkolwiek to nazwać. Powoli się przedzieram. Więcej myślę, dużo bardziej boli uświadomienie sobie pewnych rzeczy, błędów, zaniedbań. Ale poza tym: więcej czuję. Tak prawdziwie.

Może to dobry początek.
Póki co uratowałam swój związek. Taką mam nadzieję. Że uratowałam miłość, której pogrzebania nie wybaczyłabym sobie nigdy. Owszem, samotność i niezależność jest super. Ale, kurde, ile można myśleć tylko o własnej dupie.

ciąg dalszy nastąpi.

wtorek, 21 maja 2013

Majowa

OK, średnią trzymam - jedna notka w miesiącu, właśnie się dokonuje. Brawo i kongratulejszyn.
Piękna pogoda jest, bratu B. się drugie dziecko urodziło, obfotografowałam bo ja to tylko na wszystko przez szkiełko mogę patrzeć zauważyłam - wtedy mam więcej odwagi do świata.
No i nadal nic - nie mam instynktu macierzyńskiego, nie czuję nic jak widzę małe dziecko. OK, w porządku cud narodzin zachwyca, bla bla.
Nie, serio - naprawdę uważam że to niesamowite.
Ale jakbym sama miała być w ciąży to raczej niekoniecznie.
Nie podobają mi się dzieci. Ani estetycznie ani w żaden inny sposób. Jesli podobają się choć trochę to tak z daleka mogę podziwiać.
Ale nie z bliska.

Nie wiem czy to jest kwestia faceta, czy w kraju w którym żyję, czy moich wewnętrznych problemów z głową? Mówili że mi to przyjdzie, że to coś, to po prostu przychodzi.

Ja mam 32 lata i nadal nic.
To dobrze czy źle? A może nijak?


sobota, 6 kwietnia 2013

Kwiecień

Myślę że jak będę realizować plan pod tytułem jedna notka miesięcznie to jest już dobry początek.
Jestem po całym mega kreatywnym miesiącu w kraju nr 2 czyli T. Udało mi się zrealizować pierwsze graficzne projekty mojego życia, czyli ulotkę i 4 plakaty wielkoformatowe, które na dodatek samodzielnie wysłałam do drukarni, zleciłam i które wydrukowane zostały dobrze! A potem zdobiły moje stoisko targowe w Katowicach. Jestem z siebie dumna jak jasna cholera.
To ten nowy początek właśnie. Pora powoli rozstawać się z moją poprzednią branżą jako jedyną obowiązującą, freelancerstwo to moja domena, tak powinnam działać i już. Właściwie wystarczy tylko żebym w pracy nie kontaktowała się bezpośrednio z ludźmi albo kontaktowała się z nimi od swięta (np. przy okazji targów które uwielbiam) i już jest OK :)
Niech to będzie cel na ten rok.

Teraz jestem znów po rekrutacji w Polsce. Ile stresu mnie to zawsze kosztuje to wiem tylko ja. Ciekawe ilu pracodawców tak się stresuje. Wszystko nabiera innej perspektywy, kiedy jesteś właścicielem firmy, masz koszty, masz wymagania, a tu przyłażą kandydaci z wyobrażeniami jak z kosmosu choć od siebie nie są w stanie zaproponować dużo.
Poza tym stresuję się, że skończy się jak rok temu, czyli 2 trafione, 2 zatopione. Pracownicy do bani, kompletna klęska rekrutacyjna - MOJA. Teraz, nauczona doświadczeniem próbuję patrzeć inaczej. Są 3 trafione, czy się uda? Zobaczymy.

A tak na marginesie to po ostatnich 2 dniach w stolicy, kiedy prawie mnie przewiało na lewą stronę (wraz z parasolem) i przysypało sniegiem do pasa, to naprawdę cieszę się, że wracam do T. Jestem tu od 23 marca, najpierw był B. z bratem (tydzień), teraz zostałam sama. Fajnie, bo niby mam czas i skupienie na pracę, która się po prostu nie kończy, z drugiej strony wciąż marznę i już zaczynam popadać w jakąś zimową depresję.

Od środy znów w T. i będzie ciepło tak, że jeszcze mi wyjdzie bokiem :)

piątek, 1 marca 2013

Notka z TU

Jestem na miejscu i mam problem. Chyba faktycznie poprzestawiało mi się we łbie. Kiedy do mnie się tak przylepiło, żeby te 2 kraje - moją ojczyznę i ten "drugi" kraj traktować jako rzeczy przeciwstawne, będące ze sobą w jakimś zderzeniu, konflikcie, sprzeczności? Jakoś tak się stało, że przyzwyczaiłam się do rozdzielania swojego życia na te 2 kraje, jakby niemożliwe było ich pogodzenie. Np. mówię, że ciuchy kupuję tylko w Polsce, a z kolei w T. jest świeże powietrze i lepiej mi się żyje. To są takie kieszonki i etykietki, które jakby uniemożliwiają mi życie naraz dwoma światami. Po co to sobie robię? Przecież to I TAK SĄ moje 2 światy, tak jest i pewnie będzie. Kto wie - może zawsze? Zamiast więc stawiać je w opozycji do siebie, powinnam z nich czerpać na maksa. Zamiast się dołować i tęsknić zawsze za tym, czego nie mam - powinnam się cieszyć, że zamiast 1 kraju, który jest mi przypisany mam 2. Więcej możliwości, szerszy ogląd na świat, szersza perspektywa. Jakie pole do popisu!

To jest właśnie ten problem. Właściwie to już nie jest problem, skoro na to wpadłam. Przyjechałam, zostałam zabrana na solidny lokalny obiad, wygrzałam się w słońcu (zdjęłam płaszcz i było mi idealnie), i naprawdę stwierdzam że nie jest tu tak źle, jak wciąż piszę i myślę. Nie ma co narzekać. Powinnam sama sobie wręcz zazdrościć - zamiast robić z siebie męczennicę.

Ba, na dodatek mam nielimitowany czas pracy i pracę własną! Czym tu się cholera martwić?

Miałam napisać o czyms innym i tak wyszło - nieplanowanie. Ale teraz już spadam, bo mi się zupa gotuje na gazie. Jakby kto pytał, to mężczyzny ze mną nie ma. Codziennie wstaje o 8.30 i o 9 wychodzi do pracy. Wraca około 20-21 totalnie styrany. Ma to swoje dobre strony :) Właściwie to ideał - mam więcej przestrzeni dla siebie.

Cóż, chyba mam fazę haju bo wszystko mi się podoba ;)