sobota, 10 listopada 2012

NIEDZIELA CD.

Tamtej niedzieli poszłam na klify, wyszło piękne słońce. Zobaczyłam tak piękne miejsca, że aż poskakiwałam z zachwytu. To co, że zepsuł mi się obiektyw. Pstrykałam foty komórką, okazało się, że nie jest taka zła jak myślałam.
Takiej dzikiej siły przyrody: ocean, skały, wiatr, fale - tego mi brakowało. Na dodatek spacerowałam dość długo, mijały mnie samochody, a ja szłam sobie powoli dziarsko brzegiem szosy. To było mi naprawdę potrzebne.

Próbowałam na siłę zmobilizować się do przemyśleń i podsumowań i chyba trochę się udało. Wcześniej moja głowa była jak kosz na śmieci. Wszystko w niej wirowało. Nie wiedziałam już co robić. Czy skracać urlop czy nie. I co potem. Co z B. Co z moją pracą.

Po powrocie z wielką radochą otworzyłam wino, włączyłam telewizor, obejrzałam zdjęcia, i poczułam, że przynajmniej na jedno pytanie odpowiedź już znam - wracam do Polski w czwartek. Nagle stało się to bardzo jasne i oczywiste, mimo kosztów za przebukowanie lotu. Stwierdziłam, że po prostu muszę iść za szeroko pojętym "przeczuciem" cokolwiek ono oznacza. I od razu po podjęciu tej decyzji poczułam że jest mi o wiele lepiej. Lżej.

Potem była Lizbona. Uroczy hotelik a miasto? O Boże ;) Kompletnie nie w moim stylu. Ja jednak jestem bardziej zachowawcza, nie lubię tych odrapanych kamienić, żebraków na ulicach, świrów z dreadami. Nie czułam się na początku dobrze, i tym bardziej cieszyłam, że będę tylko 2 dni. Potem pomału się przyzwyczaiłam, ale i tak jest to największe rozczarowanie mojego wyjazdu. Miasto "chropowate", chyba niełatwo je lubić. Ale dobrze, że tam pojechałam. W tym kontekście wizyta w nowoczesnej dzielnicy następnego dnia była jak powiew świeżego powietrza. Czułam się tam o wiele lepiej, wśród tego szkła, stali i wypielęgnowanych terenów zieleni.

Jestem standardową cholerną estetką, i lubię jak jest ŁADNIE.  Nic nie poradzę na to.

Potem przelotowy dzień w Barcelonie, i powrót do domu. I jak już wracałam czułam, jakby dopiero teraz zaczęło się wszystko dokonywać. Wcześniej latając z plecakiem i aparatem nie miałam czasu pomyśleć. Dopiero pod koniec mózg jak gdyby zaczął wszystko trawić na spokojnie.

Wróciłam co prawda przeziębiona, ale z jakąś dawką energii. Dwa następne dni przesiedziałam odpisując na maile i mówiąc krótko intensywnie pracując. To dopiero początek. Być może krótkotrwała faza manii (jak zwykle), ale może nie. Mam nadzieje, że jednak nie właśnie.

Niedługo urodziny.
Po nich od razu wracam do T.
I będzie się działo. Czuje że wszystko się dzieje, jak ma się dziać. Wcześniej czy później zrozumiem dlaczego.

Na razie jak to mówił Hanibal Smith w Drużynie A: I like when the plan comes together.


niedziela, 4 listopada 2012

SZCZĘŚCIE TO STAN UMYSŁU

Gdzieś w Barcelonie zdaje się natknęłam się na napis w sklepie, na wystawie, pomiędzy ciuchami (co samo w sobie było bezsensowne, no ale) "Happines is not a destination, it the way of life". Tak mnie to uderzyło, że aż zrobiłam zdjęcie. Jest to coś, co czego dążę, i czego nie mogę osiągnąć.

NIE JESTEM SZCZĘŚLIWA.

Z zewnątrz patrząc wszystko jest super, i to mnie dodatkowo dobija. Że zachowuję się jak tzw. niewdzięcznica, bo mam świetnego faceta, kochaną rodzinę, paru dobrych przyjaciół, ba, mam własny biznes, spełniam się zawodowo i żeby nie było - wydałam książkę!!! A do tego wszystkiego nie należę do brzydul, niczego mi nie brakuje (no może poza dobrym wzrokiem, ale niech będzie), i jestem teraz w podróży po Europie.

Tak naprawdę nic z tego co powyżej napisałam mnie nie cieszy. Wciąż znajduję jakiś problem. W facecie szukam niedoskonałości, przyjaciele to nie tak, bo przecież przez większość roku mam ich daleko. Książka fajnie, ale nie jestem z niej zadowolona. Podróż super, ale nie jest tak jak miało być (jakkolwiek miało być). I tak dalej. We wszystkim jest jakiś minus który psuje mi całą radochę.

Nie wiem, wcześniej tak nie miałam, albo nie AŻ TAK.

Jestem na tym wyjeździe właśnie po to, żeby się postarać ogarnąć ze sobą, bo inaczej wszystko (naprawdę wszystko) jestem gotowa zniszczyć. A nie chcę tego.

Co więcej wydaje mi się że to nie jest coś, co nadaje się do psychologa albo farmakologicznego leczenia. Mam wrażenie, że muszę uporać się z tym sama.

Gdziekolwiek bym nie pojechała, cokolwiek bym nie robiła - nic nie rozwiązuje sprawy, nic nie pomaga. Najwyraźniej zarówno rozwiązanie jak i jego brak są we mnie. Wciąż obiecuję sobie: niech no skończy się sezon, zacznę żyć. Skończył się sezon, więc było: niech no pojadę na urlop. Pojechałam - i nadal nic. Teraz znów mówię sobie momentami: Niech no ten cholerny urlop się skończy - wreszcie się ogarnę.
I tak to sobie upływa.

Dlaczego tak jest?!

Kiedy to zrozumiem, będzie dobrze. Na razie wiem tylko że coś się dzieje, i nie wiem DLACZEGO.


PS. Ale za to poranna ulewa się skończyła, idę na spacer na klify, jak tylko wysuszę włosy ;)

Na końcu świata

Siedzę sobie na łóżku w moim wypasionym hotelu w Portugalii. Jestem po połowie butelki pysznego lokalnego winka. Niedaleko mam ocean a pod oknem marinę. Wszystko wygląda tak zajebiście. Lepiej nie mogłam sobie wymarzyć. Moja wyczekana, wyśniona podróż, moje wakacje. Jestem w podróży już tydzień (jutro mija). Jestem sama, nikt mi nie przeszkadza. Czeka mnie jeszcze tydzień. Na razie zwiedziłam trzy piękne miasta Hiszpanii. Od wczoraj wieczorem jestem w Portugalii. A ja wciaż szukam dziury w całym. Wciąz nie dokonała się we mnie wakacyjna przemiana.

Wciąz nie poukładałam się w sobie, nie pomyślałam co i jak, nie przystopowałam. Gonię i gonię. Jak nie w pracy, to na wakacjach - za zabytkami. Jak nie za zabytkami, to godzinami siedzę na bookingu szukając "perfekcyjnego hotelu" na nocleg w kolejnym mieście. Wszystko ma być super. Moją ambicją jest znaleźć najlepszy możliwy hotel w najlepszej cenie i lokalizacji.

Kiedy się taka stałam? Taka perfekcyjna. Na dodatek wciąż nieszczęśliwa. Wciąż niezadowolona. Bo przecież każdy znaleziony idealny hotel okazuje się być nieidealny. Jak teraz; kiedy okazuje się że dopłaciłam za basen i balkon ben sensu, bo za oknem deszcz. Deszcz, rozumiecie?!  Co za cholerna ironia.

Wciąż za czymś goniąca. Teraz też coś organizuję. Mój brat zasugerował (i przyjaciółka też) że byłoby fajnie jakbym wróciła wcześniej, na weekend, a ja - tez łupia - od początku wiedziałam że popełnilam błąd rezerwując bilet z BCN na dokładnie dwa tygodnie po wylocie. Właśnie spędziłam 2 godziny szukając innego wyjścia na wcześniejszy powrót. Ja po prostu wiem, że dwa tygodnie to za długo. A może sobie wmawiam.

Już nie wiem czego chcę i co jest dla mnie dobre. Nie potrafię popłynąć z prądem. Dlaczego?