sobota, 14 lipca 2012

Rower

Macam swoje łydki sprawdzając, czy już są bardziej kształtne, zgrabne, nieco może nawet umięśnione. Tak. Są. Stan przelewającej się galarety znany mi dobrze przez ostatnich dziesięć lat, kiedy to całkowicie zaniedbałam sport i w ogóle ruch (poza pieszymi spacerkami po mieście), powoli odchodzi w niepamięć. Wciąż notuję sobie na marginesie, jak bardzo zmieniam się dzięki tak niby banalnej rzeczy, jaką jest rower. Wystarczy codzienne dojeżdżanie do pracy i z pracy, oraz ucieczka w ciągu dnia na prysznic do domu. Sporadyczne wypady do miasta czy na zakupy. Na więcej po prostu nie ma czasu. Ale to i tak - wystarczy.

Początkowo - nie jeździłam przecież wiele, wiele lat - wszystkiego się bałam. Przerzutki - obawy. Hamulce ręczne - obawy. Siodełko - niewygodne. Ruch uliczny - odskakiwałam w panice na widok jakiegokolwiek samochodu, nie mówiąc już o większym pojeździe. W ogóle to bolały mnie nogi, nie, żeby nie było to przyjemne (bolały obietnicą poprawy kondycji), ale bolały.

Po dwóch-trzech miesiącach jeżdżenia skleiłam się z rowerem jak z torebką na ramię. Najchętniej nigdzie bym się bez niego nie ruszała. Chodzenie pieszo wydaje mi się nudne, monotonne, a w tym upale po prostu wykańczające. Przypominam sobie zeszły sezon, kiedy drałowałam do pracy z ciężką torbą codziennie - docierałam spocona, rozczochrana, wygnieciona. Spacer w 40 stopniowym upale i 90% wilgotności nie sprzyja urodzie... a jeszcze jak trzeba siedzieć później 15 godzin w pracy i jakoś się prezentować.

W tym sezonie przyznam, że wyglądam o wiele lepiej. Czuję się o wiele lepiej. Jedynym minusem jest niemożliwość noszenia długich spódnic, które lubię, ale i z tym przecież można sobie poradzić, przebierając się :)

A problemy, które się nie kończą - chrzanić to. Jest rower, i reszta mija z wiatrem.

niedziela, 1 lipca 2012

TROCHĘ TAK

Znaczy, że w czerwcu dodałam tu tylko jedną notkę? Czyli wszystko jasne. Nie miałam głowy. Wkur* przekraczał dozwolone normy. Co drugi dzień migrena, jak nie codziennie. Na jednym policzku, moja cera - wydawałoby się już w tym wieku w miarę pod kontrolą - zaczęła świrować. Czerwone wykwity, które nie goją się od tygodni, szpecą, wkurzają. Próbując utrzymywać nowy porządek w swoim życiu odkrywam, że ok, udaje mi się to, ale nie panuję nad innymi rzeczami.
Zwolniłam z pracy pracownika. Zasłużył sobie, nie powiem. Nie pasował do nas, trzeba się było pożegnać. On okupił to alkoholową libacją (przecież alkoholik) a ja kilkoma dniami sensacji żołądkowych, migren, zawrotów głowy i czego to nie jeszcze. W końcu stwierdziłam, że jeszcze trochę, i po prostu oszaleję.

Ten sezon ciężki. Wszystko się waży na szali. Zastanawiam się, czy tu zostawać i żyć, czy dać sobie ze wszystkim spokój i od jesieni rozpocząć nowe życie poza tym krajem. Zaczynam obserwować w sobie ogromne pokłady agresji. Może robię się zbyt śródziemnomorska - wybucham i gasnę, wybucham i gasnę, ile tak można? Strasznie męczące.

Zaczęłam pić kropelki uspokajające, jakże rozmyślnie przywiezione w maju z Polski. Piję je dopiero od dwóch dni, ale widzę wpływ. A może chcę widzieć. Śpię w każdym razie jak dziecko i budzę się wypoczęta, a to już coś.

Zamówiłam sobie naturalne kosmetyki - minerały, albo takie "eko", i teraz nimi będę się paćkać. Chodze ubrana na biało. Mam nową białą bluzkę z ażurkowym wykończeniem. Tylko paznokcie czerwone. Jednym słowem upadłam na łeb. Cały mój niedbały styl, ten wygodny, który pielęgnowałam przez lata, kiedy miałam wszystko i wszystkich w dupie, poszedł się pieprzyć. Teraz w pracy muszę trzymać poziom, to fakt. Nie wypada łazić w szmatach. Więc powód do kolejnej paranoi - chcę zrobić coś z włosami, z okularami, z twarzą. Chcę być nowiutka i piękniutka. Ale się ku*wa nie udaje; za dużo stresów, za bardzo mam to gdzieś. Nie mając spokojnej głowy jak mogę zajmować się takimi pierdołami?

I tak jak mówię, ta chęć odwrotu. OK, praca sprawia satysfakcję, ludzie zadowoleni. Ale nie mogę w tym mieście, w tym kraju, z tymi ludźmi. Mój własny facet mnie denerwuje, jego rodzina, znajomi - wszyscy. Ale bądźmy sprawiedliwi, nie podoba mi się także nikt z Polski, ani z innych krajów, z których przedstawicielami mam tu do czynienia. A więc...? Czyżby po prostu zmęczenie materiału? Zaczęłam nienawidzić ludzi?

Chciałabym móc tak wszystko rzucić i polecieć do mamusi na dni parę. Widzę, że to się wciąż w tych zapiskach przewija. Tak naprawdę, to nie do mamusi, tylko najpierw na jakieś dzikie pustkowe. Ani w tym kraju, ani w Polsce. Gdzieś w miejscu zero, gdzie nie będzie się działo NIC.

Niestety teraz nie mogę tego zrobić. Zadzieraj gatki, i do roboty. Tylko teraz to się liczy. Jesienią jeśli zarobię odpowiednią ilość pieniędzy - pojadę gdzieś, do Portugalii, do Hiszpanii, do Włoch. Zrobię sobie alternatywne tournee,  na spokojnie, z wyłączoną komórką (czy się odważę?..). Czekanie na ten moment będzie myślą przewodnią tego sezonu.