piątek, 1 czerwca 2012

Dzień dziecka

Pojechałam wczoraj do Miasta, właściwie poleciałam, na jeden dzień. Celem było przywitanie naszych kontrahentów z Polski i USA którym robimy trip po kraju. Z powodu przeładowania ruchu na lotnisku widziałam się z nimi dopiero pod wieczór i tylko godzinę, a potem gnałam na samolot powrotny.
W pozostałym czasie od rana miałam zrobić zakupy i trochę się zresetować, pobyć w innym świecie, pomyśleć. Z zakupami się nie udało - nic mi się już teraz nie podoba, strasznie się zrobiłam wymagająca. Może to chodzi o obecną modę, która jest po prostu koszmarna, a w tutejszych sklepach to już w ogóle - wszystko dla dziewczyn o figurze wierzbowej witki. Zawsze kiedy próbuję przymierzyć coś modnego i utykam w biodrach albo łydkach przypominam to sobie od nowa. Należę do grona wykluczonych tylko dlatego, że mam figurę normalnej kobiety.

Ale nieważne. To jest w ogóle nieistotne. Istotne jest to, że mimo, że byłam ostatecznie totalnie zmęczona, że przeciskałam się pomiędzy ludźmi w mieście, że dostałam migrenę; miałam czas pomyśleć - w podróży zawsze jest na to czas. Brakowało jeszcze jednego dnia; wtedy wszystko ułożyłoby się jeszcze bardziej, samotne noclegi w hotelach idealnie się do tego nadają.

Teraz, z pośligiem, po tym jak się wyspałam trochę i znów wróciłam do biurowego stacjonarnego życia nagle wszystkie myśli zaczynają układać się w całość. Wyskakują pewne wnioski, przemyślenia, postanowienia - tak jakby pobyt w Mieście stanowił przygotowanie gruntu pod nie. Nie są one jakimiś bardzo ważnymi egzystencjalnymi i znaczącymi dla ludzkości uwagami, to raczej pierdoły, ale znacząco mogą mi pomóc uporać się z sobą i tym, co się ostatnio wokół mnie dzieje. Bo dzieje się to, że czuję przygniatającą odpowiedzialność, a jednocześnie wiem, że daję się wykorzystywać, że krążą wokół mnie fałszywi przyjaciele, których chyba czaruje moja mierna "popularność" w środowisku, a którzy tak naprawdę mają mnie głęboko gdzieś. Sama z tym wszystkim nie daję sobie rady...

A oto lekarstwa:

1. Co jakiś czas muszę, po prostu muszę, sama gdzieś pojechać. Najlepiej z noclegiem właśnie, na półtora-dwa dni. Zrobić sobie restart systemu, bootowanie, czy jakkolwiek to nazwać. I nieważne zupełnie gdzie; chodzi o to, aby się odciąć, pobyć samemu daleko od wszystkich, mieć czas pomyśleć. Inaczej wariuję.

2.  Usunąć kontakty z wszystkimi fałszywymi znajomymi. Pieprzyć ich, chrzanić ich, nie odzywać się do nich. Większość z nich spotyka się ze mną z czysto egoistycznych względów, nie interesuję ich ja sama, nie chcą wiedzieć nic. Przychodzą do mojego biura, do mojej firmy, zabierają mój czas, siadają i opowiadają o sobie. A kiedy ja czegoś od nich potrzebuję, ani się nie można spotkać, ani zadzwonić. Ni widu, ni słychu. Okazuje się, że polscy znajomi to w ogóle bez porównania. Łączy mnie z nimi coś innego - nie interesowność, nie jakieś pokręcone sprawy, ale czysta sympatia. I nawet jeśli widujemy się rzadko, to liczy się coś, czego w ogóle nie mają moi tutejsi znajomi. A przynajmniej znakomita ich większość. Pora z tym skończyć; szkoda moich nerwów. Zbyt naiwna jestem.

3. No i oczywiście zakupy. Ruszam na internetowe, te realne już mnie wykończyły.

4. I ostatnia sprawa, bez sentymentów. Bez skrupułów. Po 30-tce trzeba być wreszcie wredną suką, szczególnie w tym mieście, w tej branży, w tym otoczeniu. Mój facet też musi być wrednym draniem, bo też ma problem z miękkim sercem, jak ja.

PS. Dzisiaj mijają 4 lata odkąd się znamy, co praktycznie równa się okresowi kiedy jesteśmy razem. Impressing. Naprawdę wierzyć się nie chce. Ale dobrze jest, dobrze. Cholernie dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz