wtorek, 18 grudnia 2012

Postępy

Powiem Wam tak. Pieprzyć słówka, obietnice, przyrzeczenia, deklaracje, plany, zaręczyny, prezenty i inne pierdoły. Nigdy nie byłam fanką takich rzeczy i to mi się podoba w B., że też trzyma się od nich z daleka. Nie mówimy sobie codziennie, że się kochamy, albo że się pobierzemy, tylko po prostu ze sobą jesteśmy mimo czasami niesprzyjających warunków. Wydaje mi się to bardziej konkretne i prawdziwe. Choć oczywiście mogę się mylić.
W każdym razie właśnie przez brak tych wszystkich słówek i zobowiązań teraz, po czterech i pół latach związku czuję że wchodzimy na nowy etap. Dopiero teraz.  Normalnie etapem jest np. wspólne zamieszkanie, poznawanie rodziców - w takich normalnych warunkach to duży krok. U nas mieszkanie było od razu, bo przecież ja musiałam coś wynajmować będąc za granicą, pracując. A on do mnie dołączył. Nie wymagało to żadnych deklaracji. 
Ten etap, który dopadł także nas teraz, dotyczy oczywiście wszystkich par pochodzących z  różnych krajów, gdzie jeden z partnerów musi się starać o wizę. Z tym że u nas minęło - bagatela - tyle czasu bo wcześniej o wizie nie było mowy...
  
Od momentu ukończenia studiów B. miał problem z nieuregulowaną służbą wojskową, jako jej zdecydowany przeciwnik. Toteż nie opuszczał granic kraju. Kiedy go poznałam szybko się o tym dowiedziałam. Wszystko było między nami jasne, pod kontrolą - wiedzieliśmy jak daleko możemy zajść w naszym związku: mieszkamy razem w T. ale mieszkanie jest wynajęte na moje nazwisko (mimo że płacimy pół na pół), nie mamy żadnych zobowiązań papierkowych, on nie ma nawet konta w banku na swoje nazwisko, a jak są święta, to jadę sobie do Polski i bujam się gdzie mi się zachce - wiedząc, że on na pewno nie pojedzie ze mną, bo nie może. Trzeba przyznać że odpowiadała mi taka wolność.
Lubiliśmy sobie marzyć o tym, że gdzieś razem jedziemy, i wiedzieliśmy, że jeszcze długo to nie nastąpi, bo on panicznie bał się, że w T. ktoś go "złapie" i jak niesfornego ucznia, za kołnierz zaprowadzi od razu na służbę. Przy czym służba w T. do lekkich i przyjemnych ani do krótkich nie należy. 

Aż tu nagle weszły w zeszłym roku tymczasowe przepisy, taka "amnestia". Płacisz - i wojsko masz załatwione. B. zapłacił z ogniami w oczach, choć nie była to mała suma (wprost przeciwnie, szalona ilość pieniędzy). Dostał urzędowy papier. Potem przyszła pora na wyrobienie paszportu.

A teraz ma w nim wbitą wizę do Europy. Kupiony bilet. I jedzie ze mną na święta do Polski. I na Sylwestra. Kolejny wyjazd będzie biznesowy, na targi. I tak dalej. Wolność nadeszła. Pora na normalne życie. Pamiętam jak po jakichś 2-3 latach miałam wątpliwości, jak to wszystko się potoczy. Chciałam bardzo, żeby mógł pojechać do Polski, żeby zobaczyć go w mojej "scenerii". W naszym związku to ja jestem tym przybyszem z zagranicy, on jest u siebie, i czasami mnie to wkurzało. Wiedziałam, że jego wyjazd do Polski wiele wyjaśni. Potwierdzi (lub zaprzeczy) że powinniśmy być razem. Potem jakoś o tym zapomniałam - przyzwyczajenie.

A potem wszystko potoczyło się szybko. Od paru dni, odkąd  wrócił do nas z Ambasady paszport, jestesmy w euforii. Zbiegło się to z pierwszymi w naszej związkowej karierze wakacjami "we dwoje", co też nas uskrzydliło. Okazuje się, że po kilku latach nieprzerwanego mieszkania razem i co więcej, pracowania razem, wyjazd we dwoje może być jak zastrzyk świeżego powietrza. Miałam wrażenie, że naprzemiennie to on, to ja, mieliśmy na tym wyjeździe ochotę wywracać się na lewą stronę ze szczęścia albo tarzać po podłodze jak zadowolone koty. 
Dotychczas wydawało mi się, że pary na takich wakacjach się ze sobą nudzą, albo kłócą (z obserwacji moich klientów - turystów). Że musi to być po prostu coś, to trzeba przejść. "Wspólne wakacje". Co za nuda. Nigdy wcześniej nigdzie z żadnym facetem nie byłam, już nie mówiąc o tym, że przecież to B. jest moim pierwszym PRAWDZIWYM facetem. Trudno się dziwić, że mam skrzywioną opinię.

A było, cóż, jednym słowem, genialnie.

Teraz pora na dalsze przełomy. Po otrzymaniu wizy B. poszedł za ciosem i - choć wydawało mi się, że będzie się wykręcał - od razu zdecydował się na wyjazd ze mną na Gwiazdkę. Śmiejemy się, że to pewnie dlatego, że jak się utarło myśleć, chce "uciec za granicę" i nigdy już do T. nie wrócić.
Lecimy osobnymi samolotami, bo na mój lot już nie było miejsca, co dodaje tylko temu wydarzeniu jeszcze bardziej pokręconych kształtów. Aż nie chce mi się wierzyć, że w piątek wieczorem spotkamy się oboje w Berlinie i razem pojedziemy do mojego miasta. Że pozna wszystkie moje ciotki, babcię, znajomych - część z nich poznał już kiedy byli w T. na wakacjach, ale teraz to dopiero będzie jatka. Że będę oprowadzała mojego "zagranicznego chłopaka" po mieście - łomatko, myslałam, że nigdy mi się to nie zdarzy. Że będziemy mu robić zdjęcia przy zabytkach i tłumaczyć polskie powiedzonka - łolaboga. Żadne inne słowo nie nadaje się bardziej do opisania tej całej afery niż: masakra. I to do potęgi.

Teraz oficjalnie będzie już moim facetem. Nie ma ucieczki. Złożyliśmy dokumenty na wizę jako para. Przylecimy jako para. Pozna moją rodzinę jako mój partner. Druga połówka, o której wszyscy "tyle słyszeli". O Boże. Jestem przerażona. Moje całe singielstwo kurczy się w zastraszającym tempie.
I to wszystko na Święta i Nowy Rok, kiedy wszyscy mają tendencję do wyolbrzymiania zdarzeń. Ja również. Pewnie dlatego tak panikuję.

Powinnam się pakować, bo jutro lecę na dwa dni do Miasta (taki był mój plan zanim się okazało że on leci też; nie zamierzam z tego rezygnować). W piątek z Miasta lecę do Berlina, gdzie będzie na mnie już czekał B. (jego bezpośredni samolot ląduje przed moim). Do tego to przecież będzie TEN 21 grudnia, wiecie, koniec świata.

Jak Wam napiszę, że jestem podekscytowana, to będzie to tylko słowo. Stay tuned.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Wielki powrót

Jak zwykle na przełomie starego i nowego roku kalendarzowego zabrałam się za porzątki. Jak zwykle obiecuję sobie że one będą takie "naprawdę" - bo zawsze obiecuję i nigdy nic nie robię. Tym razem znów myślę, że uporządkuję cały ten mój życiowy śmietnik i jak dotąd idzie mi nieźle - odhaczam punkt po punkcie z mojej listy do zrobienia i mam szczerą nadzieję że moja dusza będzie po tym lekka jak piórko, bla bla.

No i jak to zwykle bywa gdzieś utknęłam po drodze. Przyssałam się mianowicie do archiwum starego bloga. Do make-up z okresu dobrego i złego, i wzruszałam się i śmiałam się naprzemiennie. I przypomniałam sobie, że kiedyś to zdarzało mi się nawet całkiem nieźle pisać. Ale to pewnie dlatego że wtedy nie siedziałam tyle w necie. A nawet jak siedziałam to czytałam inne blogi a nie fejsa, gdzie szczytem rozrywki jest wrzucanie jakichś debilnych przerobionych zdjęć i dodanie "lubię to". Co za żałość.

I oto moja refleksja: muszę pisać bloga. Jako pamiętnik, dokładnie tak właśnie. Jeśli nikt nie będzie czytał - trudno, jakoś to przeżyję. Sama sobie zapracowałam na ten brak czytelników. Nieregularność wpisów potrafi wykurzyć nawet najbardziej zdeterminowanych. Ale najważniejsze, że te notki będą dla mnie znaczyć dużo. Tak ja znaczy ta cała przeszłość zapisana w 'plikach archiwum programu Opera' do tego czasu. Jak bym miała przerwać ten uroczy ciąg?
Skoro nie piszę na papierze, nad czym boleję, to chociaż popiszę tutaj.

Rzekłam i będę realizować.

A jeśli ktoś tu zagląda proszę o wpisy do jakichś fajnych na poziomie blogów tak do poczytania i inspiracji.
Dziękuję za uwagę.