wtorek, 28 stycznia 2014

28 stycznia

Uczę się ustawiać sobie od nowa priorytety i nie przejmować się tym co inni myślą. Albo, khem, tym co ja myślę w ten chory, nienormalny sposób.

Wystarczy sobie czasem uświadomić ile krzywdy samemu sobie można zrobić, zarzekając się. Bo ja "nigdy"...
- nie wyjdę za mąż
- nie chcę mieć dzieci
- nie umiem gotować
- nie umiem być dłużej w jednym miejscu
- nie będę mieszkać w kraju na T.
- nie potrafię robić tego i tamtego
- jestem leniwa
 i tak dalej

Wiecie co?

Sranie w banie.
Wszystko to wmówiłam sobie, ukształtowałam siebie tak, aby te reguły mi pasowały, i w końcu pokochałam je szczerze. Wszystko po to, aby stworzyć obraz siebie, jako niezależnej, zimnej, profesjonalnej, podróżującej, samotnej kobiety.
Ble.
Wszystko po to, żeby się opatulić, żeby w razie czego nie musieć cierpieć, żeby życie było prostsze - oczywiście dla mnie. Więc sobie żyłam według tych reguł, aż okazało się, że nie jestem sama. Że osoby, które jakimś cudem wytrwały obok mnie, są już na skraju wytrzymałości, bo praktycznie żyłam tak, jakby ich nie było. Wystawiałam ich cierpliwość i uczucia na próbę, nie zauważając ich. Nie dbając o nie.
Mam tu na myśli właściwie nie "ich" tylko "jego". Pana B.
Czarka się przelała prawie równo po 5,5 roku związku. Ma chłop cierpliwość, nie powiem.
I dopiero to mnie obudziło.

Dotarło do mnie w prosty i wyraźny sposób, że mogę to wszystko spieprzyć. Że wystarczy jeszcze chwilka, a on zniknie z mojego życia i nigdy już nie wróci. I dopiero WTEDY będzie bolało jak cholera. Co jest pewną nowością: nie będzie bolało jak jest przy mnie, to codzienne życie, któremu się tak sprzeciwiałam, ale dopiero jak go NIE BĘDZIE.
Powiedziałam całemu feminizmowi, tym wszystkim bujdom, którymi się dobrowolnie karmiłam przez lata, i które totalnie zryły mi mózg, żeby się pocałowały. Kupiłam bilet.
Wsiadłam w samolot, choć to nie było w planie TERAZ i poleciałam do T. ratować związek w B.
Zrobiłam B. niespodziankę życia - wszedł do domu, niczego się nie spodziewając, a tam ja, dygotająca ze stresu i emocji. Bałam się tak, jak chyba nigdy, albo dawno nie.

Bałam się tego, że w jego oczach nie zobaczę już nic. Że się nie uda.
Ale wystarczył moment, jedna sekunda na jego pozytywne zaskoczenie, na ten błysk, i już wiedziałam, że wszystko jest przed nami. Jeszcze, kurdę, nie wszystko stracone.

Usiedliśmy, zaczęliśmy rozmawiać i nawzajem się słuchać.
I tak minął tydzień.

A potem z poczuciem dobrze wykonanej roboty - mission complished - wróciłam do PL - bo pewne sprawy musiałam tu załatwić (lekarze, terapie, cuda wianki). Ale teraz wszystko jest inaczej.

I myślę sobie o tych wszystkich parach, które znam, i które rozstawały się właśnie po kilku latach. Z różnych powodów. My też mogliśmy się rozstać, bo "emocje już nie te" i w ogóle "nie wiem czy to to". Mogliśmy uznać, że już nie da się wrócić do wcześniejszego stanu, że lepiej poznać kogoś nowego.
Ale wiecie co?
Pieprzę poznawanie kogoś nowego.
B. to już prawie część mnie. Z nikim nie byłam tak blisko. I nagle się okazuje, że te "emocje" są nadal w nas, ta ekscytacja, i to niemal młodzieńcze zakochanie. Wystarczyło pozwolić aby to się w nas pokazało. Nie wstydzić się tego, co powie druga osoba.
I teraz miałabym to zostawić, ot tak? To już wolę nad tym popracować. Dopiero jakby się wtedy miało nie udać, to co innego.

Jestem z siebie bardzo dumna.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz