Ostatnie wydarzenia skłaniają mnie do refleksji nad tym czym jest tzw. sukces.
I myślę sobie, że dziwnie się to u mnie poukładało.
Tym, co napędzało mnie i nadal napędza do działania nie był jakiś konkretny plan czy marzenie, które chciałam spełnić. Nie było to nic pozytywnego.
Wprost przeciwnie.
U mnie zaczęło się od tego, czego NIE CHCĘ.
Nie chciałam robić tego, a potem tamtego.
Nie chciałam być tu i tam.
Nie chciałam czuć się tak i tak.
Uciekając od pewnych rzeczy plecami zderzałam się o zupełnie nowe.
Zrealizowałam swoje "nie".
Więc to nie jest tak, że ja chciałam być tu, gdzie jestem, i że wizualizowałam sobie w lustrze kim chcę być i co robić.
Ja po prostu na oślep uciekałam od tego, co nie sprawiało mi frajdy i co mnie męczyło.
Sposób totalnie od czapy, bo pewnego dnia wszyscy mówią ci że jesteś kobietą sukcesu i podlizują się wręcz nieprzyzwoicie. A ty masz poczucie absurdu, bo przecież zawsze byłaś tchórzem.
Płynęłaś z prądem, miotałaś się, nie spałaś po nocach, wciąż wszystko było nie i nie.
Ale jaja.
I nagle po latach jesteś dla innych ludzi wielkim TAK.
Nastolatki piszą do mnie maile, jak znaleźć się w miejscu, w którym teraz jestem.
Jakie studia skończyć. Na jaki kurs pójść.
A ja na to: ja pie^dole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz